Wacław Tkaczuk - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > literatura

Wacław Tkaczuk o Delatynie, młodości w Mikołowie, poezji i pracy dziennikarskiej
„Ciepnij mi tyn mantel”

Przewodniczącym jury rozstrzygniętego w maju OKP im. Rafała Wojaczka był Wacław Tkaczuk – literaturoznawca, poeta i dziennikarz, który młodzieńcze lata spędził w Mikołowie. W marcu ukazał się jego nowy zbiór wierszy „Na więcej, na przepadłe”.

- Pochodzi pan z Delatyna na terenie obecnej Ukrainy…
- Tam się urodziłem w 1942 roku, stamtąd wywodzi się moja rodzina, o czym zresztą świadczy nazwisko. Ale mam też rodzinne związki rumuńskie – matka mojej matki Zofia z domu Bereżańska urodziła się w Czerniowcach. Niedawno poznałem twórczość ukraińskiej poetki Hałyny Tkaczuk, a kiedyś mój przyjaciel Marian Pilot, pisarz, przywiózł mi z podróży do Rumunii wiadomość o rumuńskim poecie Tkaczuku. Delatyn był małym miasteczkiem. Przeważającą część ludności stanowili Żydzi, a następnie Ukraińcy, czyli Rusini, jak mówili wówczas Polacy z myślą o ewentualnej asymilacji, która się nigdy nie udała, a wojna dodatkowo wszystko skomplikowała. Matka pracowała jako nauczycielka, ojciec był urzędnikiem. Co prawda, gdy się urodziłem, działała już UPA, istniało też getto, ale nie było jeszcze zamknięte i lekarz położnik pochodzenia żydowskiego odbierał mój poród. Jakiś czas później jeden z uczniów ostrzegł moją matkę, że zaczyna być niebezpiecznie dla Polaków. Rodzice zdecydowali się przenieść do wojewódzkiego miasta Stanisławów, dzisiaj Iwano-Frankowsk. Wyjechaliśmy stamtąd w roku 1945 albo 1946 w ramach tzw. repatriacji. Razem z nami jechała rodzina mojej matki, jej liczne siostry i bratowa z dzieckiem. Każdy miał najpotrzebniejszy dobytek, który można było spakować do jednego wagonu, matka zabrała kilkadziesiąt książek, fortepian już się nie zmieścił. Jedyne, co pamiętam, to kilkudniowe koczowanie na dworcu w oczekiwaniu na pociąg.
- Zaczęła się podróż na zachód. Do konkretnej miejscowości?
- Jechano wedle namiarów, jakie przynosiła poczta o losach bliskich, bo chciało się trafić tam, gdzie był już ktoś bliski lub przynajmniej znajomy. Większość rodziny wysiadła w Rzeszowie czy Dębicy, bo okazało się, że brat mojej matki, który przeszedł przez Majdanek i chyba Mauthausen, osiadł w tych okolicach; zresztą ta część rodziny chciała zostać jak najbliżej nowych granic, które uważano za tymczasowe, licząc na dość szybki powrót do Stanisławowa.
- Pana rodzice jednak nie wysiedli.
- Pojechali do Mikołowa, gdyż tutaj wylądował brat mojego ojca Józef. Kierował majątkiem Regielowiec, który wszedł potem w skład własności wydzielonej dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w ramach zespołu gospodarczego „Konsumy”. Zamieszkaliśmy w dużym czteropokojowym mieszkaniu na I piętrze kamienicy przy Rynku 3.
- Co pan zapamiętał z tych początkowych lat w Mikołowie?
- Pierwsze, co dobrze wspominam, to przedszkole, które prowadziła Halina Kobernicka, a wychowawczynią oddziału była wówczas boromeuszka siostra Józefa. Pani Halszka, osoba niezamężna, mieszkała wraz z rodziną swego brata, gdzie były dwie córki mniej więcej w moim wieku. Ta bardzo zacna rodzina przyjechała ze Lwowa, czyli także z tych samych stron. Moi rodzice się z nimi zaprzyjaźnili. Rodzice czuli się w Mikołowie obco, nie byli u siebie, więc chyba liczyli, że dzięki tej przyjaźni uda się odtworzyć atmosferę i więzi społeczne charakterystyczne dla Delatyna, małego miasta na pograniczu Huculszczyzny. Jednak nie mogło się to powieść w środowisku o innej strukturze społecznej.
- Jak było później?
- Do czasu mego pójścia do szkoły podstawowej matka nie pracowała, wróciła do zawodu bodaj w 1949 roku. Uczyniła to ze względów praktycznych, trzeba było to duże mieszkanie utrzymać (dopiero w 1952 roku przeprowadziliśmy się do mniejszego, dwupokojowego przy Pszczyńskiej 19). W szkołach, najpierw nr 3, a później nr 1, uczyła polskiego i rosyjskiego. To przezabawne, ponieważ wprowadzono nakaz nauczania rosyjskiego, więc kto miał to robić? Uznano, że ci „zza Buga”, choć matka tego języka w zasadzie nie znała, liznęła go trochę dopiero po 17 września 1939 roku, gdy wkroczyli Sowieci; i to było wszystko. Ale kazano. No i matka, by uczyć dzieci, sama chodziła na kursy. Odbywały się po południu, a ponieważ nie miała mnie gdzie zostawić, to chodziłem z nią, dzięki czemu nauczyłem się równolegle czytać i pisać po polsku i po rosyjsku. Matka była ambitna, stąd z myślą o podwyższeniu zarobków skończyła jeszcze przy Uniwersytecie Jagiellońskim zaoczne studium rosyjskiego i metodyki jego nauczania, co dało jej uprawnienia powiatowego inspektora w tej dziedzinie i przynosiło dodatkowy dochód.
Ojciec związany był ze wspomnianym już przedsiębiorstwem „Konsumy”, przed emeryturą pracował jako księgowy w Mikołowsko-Jaworznickim Zjednoczeniu Węglowym. Był ceniony, bo choć brakowało mu wykształcenia, to miał wieloletnie doświadczenie buchalteryjne.
- To o rodzicach. A pan?
- W okresie przedszkolnym i w pierwszych klasach szkoły podstawowej uczyłem się gry na fortepianie pod okiem zakonnicy boromeuszki o pięknym imieniu Amantia. Kiedy byłem w ostatniej klasie mikołowskiego Liceum Ogólnokształcącego, nadano mu imię Karola Miarki. Ponieważ byłem już po debiucie poetyckim – który odbył się w moim przypadku bardzo wcześnie, bo w 1956 roku pod auspicjami Wilhelma Szewczyka wydrukowałem w tygodniku „Przemiany” wiersz rozrachunkowy z epoką stalinowską - przymuszono mnie, bym napisał okolicznościowy wiersz z powodu szkolnej uroczystości, a ja, dla wyrównania braku zdolności matematycznych, musiałem zamówienie przyjąć. Było to w końcu w przededniu matury. Jeszcze wcześniej, gdy stało się wiadome, że w Mikołowie jakiś nieopierzony młodzieniec zajmuje się poezją, przypadł jubileusz Fabryki Palenisk Mechanicznych. Jej dyrektor zamówił u mnie na tę okazję wiersz i zapłacił! Było to moje drugie literackie honorarium jeszcze przed maturą. Pierwsze dostałem z tygodnika „Przemiany”. W redakcji nie znali mojego adresu, wiedzieli tylko, że jestem uczniem liceum, więc honorarium przyszło do szkoły. Odebrałem te poważne pieniądze w kancelarii dyrektora i to zrobiło wrażenie.
- Skąd się w panu odezwały te pasje literackie?
- To stało się pod wpływem czytającej wiele poezji matki oraz prezentu, jaki dostałem na I Komunię Świętą, czyli 10-tomowej pierwszej powojennej edycji „Dzieł zebranych” Słowackiego, którego czytałem, nie rozumiejąc, ale wrażenie było duże. W domu były też książki innych poetów romantycznych z kręgu tzw. szkoły ukraińskiej, Józefa Bohdana Zaleskiego, Kornela Ujejskiego oraz kilka tomów Zygmunta Krasińskiego. W liceum miałem znakomitą polonistkę panią Janinę Wittlinową.
Nie lubiłem szkoły. Gdyby nie panie Wittlinowa czy Aniela Krzywoniowa – anglistka, to byłaby tragedia. Kiedy po 1956 roku nastał boom przekładów literatury zachodniej, a biblioteka na bieżąco kupowała nowości, myśmy z polonistką pożyczali te książki i wzajemnie się nimi wymieniali. Gdy już dużo ich się nagromadziło, ogłaszałem domowy strajk. Miałem w zapasie kilka książek, więc ociągałem się ze wstaniem, mówiłem, że się źle czuję. Ojciec jechał do pracy, mama się spieszyła do szkoły, dzięki czemu wreszcie dawano mi spokój. Zostawałem na trzy dni i czytałem.
- A miał pan jakieś życie towarzyskie, kolegów?
- O serdeczniejsze więzi było najpierw trudno. Moi rodzice, jak wspominałem, znaleźli się w obcym środowisku, a ja byłem jedynakiem, dlatego straszliwie się o mnie bali, głównie o to, że skażę swoją domową polszczyznę. Izolowali mnie od używających gwary kolegów. Oczywiście musiałem mówić gwarą, by nie być zupełnym dziwadłem. Pamiętam szok pani Wittlinowej, która kiedyś u progu szkolnej szatni usłyszała mnie krzyczącego do kolegi „Ciepnij mi tyn mantel”, więc musiałem jej wyjaśnić: „Pani profesor, tak się właśnie mówi”.
Przy okazji teraźniejszego zaproszenia do Mikołowa przypomniałem sobie swego najserdeczniejszego przyjaciela ze szkoły podstawowej, który się nazywał Andrzej Niedobecki. Zadzwoniłem do Mariana Sworzenia, byłego wiceburmistrza, z prośbą, by go odszukał. A on mówi, że jeżeli mój kolega miał syna, to być może jest to obecny prezes Sądu Rejonowego Igor Niedobecki. Faktycznie, jest to jego syn. Wczoraj dowiedziałem się, że Andrzej nie żyje. I zrobiło mi się pustawo.
W liceum utrzymywałem ze wszystkimi dość serdeczne, ale na ogół zdawkowe kontakty, które o tyle się przedłużyły, że po maturze dwie dziewczyny też poszły na KUL, ale na anglistykę. To były Urszula Melecka i Brygida Rudzka.
- Wybrał pan studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Dlaczego tam?
- W 1956 roku, na Boże Narodzenie, wznowiono „Tygodnik Powszechny”, a ja zacząłem go systematycznie czytać. W roku 1958 było 40-lecie KUL, o czym wiele pisano. Poza tym chciałem uciec ze Śląska, z Mikołowa. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że w przyszłości centrum młodopoetyckiego ruchu stanie się właśnie Mikołów, że po to, by być w centrum poezji, nie trzeba stąd wyjeżdżać, to bym nie uwierzył.
- Rafał Wojaczek też uciekł parę lat później.
- To było nieuniknione i w jego, i w moim przypadku. Chciałem znaleźć się jak najdalej, wybrałem polonistykę na KUL. To był wybór, który błogosławię, choć u niektórych budził kontrowersje, przede wszystkim rozczarowana i nawet zła była pani profesor Wittlinowa, hołdowała bowiem bardzo lewicowej postawie. Mama przyjęła moją decyzję do wiadomości i chociaż żałowała, że to tak daleko, to uznała, że ja wiem, czego chcę. A ojciec musiał się tłumaczyć przed jednym z sekretarzy Komitetu Wojewódzkiego Ryszardem Trzcionką. Powiedział, że w Katowicach jest tylko Wyższa Szkoła Pedagogiczna, a do Krakowa trzeba mieć protekcje lub dać łapówkę, ale on nie ma na to pieniędzy. Taki argument przemówił.

Utrzymywałem związki z Mikołowem do śmierci mamy, która zmarła w 1967 roku. Ojciec zmarł w 1982, ale nie tutaj. Moje przyjazdy do Mikołowa odbywały się jeszcze krótko po 1967, odwiedzałem ojca na Boże Narodzenie, lecz potem już zapraszałem go do wynajmowanego w Warszawie mieszkania, gdzie przeprowadziłem się po studiach w 1965 roku.
Kontakty z Mikołowem przywrócił mi Paweł Targiel, założyciel i pierwszy dyrektor Instytutu Mikołowskiego; był młodszy: gdy ja zdawałem maturę, on i jego rówieśnik Wojaczek szli akurat do pierwszej klasy liceum. Wtedy w systemie jedenastoletniego kształcenia średniego była to klasa ósma. Z Pawłem zacząłem się po latach widywać w Warszawie, gdzie studiował psychologię na Akademii Teologii Katolickiej. Pisywał wiersze, zadebiutował u mnie w tygodniku „Za i Przeciw”, prowadziłem tam wtedy dział kulturalny. Gdy wrócił na Śląsk, zaprosił mnie do Mikołowa przy III edycji konkursu poetyckiego im. Rafała Wojaczka w 1995 roku, a później byłem kilkakrotnie w Instytucie przy okazji konferencji naukowych.

- Wybrał pan Warszawę, bo to stolica i większe możliwości?
- Wcale nie było tak łatwo o pracę po ukończeniu KUL-u, kilkanaście lat przepracowałem w tygodniku „Za i Przeciw”. Już jako zastępca redaktora naczelnego zostałem akredytowany przy watykańskim biurze prasowym podczas konklawe, które wybrało Jana Pawła I, a potem Jana Pawła II. Następnie był tygodnik „Antena”, później „Tygodniowy Ilustrowany Magazyn – TIM”, a od 1900 roku Polskie Radio, gdzie w wieku dojrzałym zdobyłem nowy zawód, zostając dziennikarzem radiowym w Programie II, z którym związany jestem do dzisiaj, przez wiele lat byłem też kierownikiem literackim Teatru Polskiego Radia.
- Pana status zawodowy to zatem przede wszystkim dziennikarstwo, ale w 1970 roku wyszedł pański pierwszy tomik, siedem lat później kolejny, czyli poezja jednak była wciąż obecna…
- Była, choć pisałem i drukowałem rzadko. Gdyby policzyć wiersze, jakie weszły do moich tomików oraz te, które akceptuję, to byłoby ich raptem około 150. Moim największym autorytetem literackim był niegdyś i pozostaje do dzisiaj Julian Przyboś, którego osobiście znałem; moją poważną literacką przyjaźnią był Jerzy Zawieyski. Najważniejsza przyjaźń mojego życia to na pewno Edward Stachura, przyjaźń długa i burzliwa. Jeśli jednak nie można o niej powiedzieć wszystkiego, to lepiej prawie w ogóle nie mówić.
- Teraz, po 36 latach przerwy, ukazał się trzeci pański zbiór wierszy.
- Do wydania doszło dzięki życzliwości wydawcy. Prezes „Iskier” Wiesław Uchański był jesienią 2012 roku na moim wieczorze jubileuszowym w Śródmiejskim Domu Kultury w Warszawie. Zainteresował się, ile jest wierszy dotychczas nieopublikowanych w formie książkowej. No i już razem policzyliśmy i z utworów napisanych do roku 2000 dało się skomponować zupełnie przyzwoity, jak uważam, tom. Planuję też w najbliższym czasie uporządkować wiersze z lat 2000-2012.


(Gazeta Mikołowska, 5/2013)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego