cz. 1 - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > literatura > Krzysztof Siwczyk

Szybko uświadomiłem sobie, że pisanie wierszy nie czyni mnie lepszym od innych
Pomógł mi „Wojaczek”

Rozmowa z Krzysztofem Siwczykiem, poetą i aktorem


- Kim chciał być mały Krzysiu Siwczyk?

- Żołnierzem radzieckim! To deklaracja, którą złożyłem wujostwu jako kilkuletni chłopak. W czasach, gdy panowała w Polsce niechęć do „braci radzieckich”, paradowałem po Sośnicy w Gliwicach w hełmie z czerwoną gwiazdą. To marzenie prysło jednak, gdy jechaliśmy z rodzicami w czasie stanu wojennego samochodem wracając ze wsi ze świniakiem w bagażniku. Zatrzymał nas patrol i w maluchu pojawił się strach, że teraz oni pójdą do więzienia, a ja trafię do Domu Dziecka.
- A następne marzenie?
- Jako kilkunastoletni chłopak zorientowałem się, że istnieje świat książek, bo wcześniej miałem wstręt do nich. Poraziły mnie „Czarne Stopy” Seweryny Szmaglewskiej. Później pojawiła się seria o Tomku Wilmowskim Alfreda Szklarskiego. Zaczęło mnie to wciągać, ale nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że to ma na mnie jakiś wpływ. Powoli zacząłem marzyć, by sam jakąś książkę napisać.
- To dlatego powstał pierwszy wiersz?
- No właśnie! W 1990 roku pod tytułem „Beckett”. Wskazywał na moją ówczesną lekturę. I chociaż z Becketta niewiele wtedy zrozumiałem, to w wierszu pojawił się typowy dla niego klimat zamknięcia i osaczenia, ponieważ opisałem w nim świat rybek w akwarium, czyli ich zamuloną i ograniczoną rzeczywistość.
- Zaimponowałeś tym kolegom?
- Gdzie tam... Oni nie mieli o tym pojęcia. Tylko moja matka pokazała te pierwsze wiersze poloniście z innej szkoły, który stwierdził, że są w nich jakieś zaczynki poetyckości. To mnie zachęciło do dalszego pisania. No i wkrótce trafiłem do klubu „Perełka”, w którym spotykali się młodzi poeci. Opiekował się nimi Jerzy Suchanek, człowiek, który dla takich jak ja zrobił niezwykle dużo. Zacząłem czytać wiersze innych, co ułatwiał fakt, że zapanował akurat czas niezwykłej prosperity dla młodej poezji. Pamiętam, jak rewelacyjnie poczułem się w 1994 roku, gdy wygrałem w „Perełce” konkurs poetycki wierszem będącym efektem mojej fascynacji starością. Chodzi o to, że często odwiedzałem wówczas moją babcię. Jedna z jej sąsiadek, która nie mogła się schylać, poprosiła mnie, by jej wyczyścić wannę. I pamiętam, że czyściłem ją myśląc, że też kiedyś będę stary i też będę miał taką wannę. Później napisałem o tym wiersz.
- Rok później wydałeś tomik, którym wygrałeś konkurs na książkę poetycką. Jakie to uczucie dla siedemnastolatka, gdy przestaje być anonimowy, bo jego nazwisko pojawia się w prasie?
- To stało się jeszcze wcześniej, bo pierwsza wzmianka ukazała się po tym wygranym konkursie. Pamiętam, że kupiłem lokalną gazetę. Miałem ją w torbie, chodziłem po ulicach i byłem bardzo zdziwiony, że nikt na mnie nie patrzy! Nagle pomyślałem, że ten świat się wcale nie zmienił, dlatego siła poezji wcale nie jest taka wielka.
- Nie zraziło cię to jednak
- Bynajmniej, bo pomyślałem, że to wina czytelników, a nie moja! Teraz już wiem, że taki wczesny debiut niesie wiele zagrożeń, że jest ich wiele więcej niż satysfakcji, bo pojawia się uczucie pychy i samozadowolenia. Na szczęście szybko uświadomiłem sobie, że pisanie wierszy nie czyni mnie lepszym od innych.
- Książka, która ukazała się w 1995 roku, była jednak przepustką do innej rzeczywistości.
- To się zgadza. Zorientowałem się, że istnieje świat ludzi, którzy też realizują się poprzez pisanie. Nagle stałem się kolegą tych, którzy dotychczas byli dla mnie idolami.
- W literackim środowisku stałeś się znany, ale do popularności było jeszcze daleko. Ta przyszła kilka lat później po zagraniu w filmie. Jak do tego doszło?
- Po wydaniu książki poznałem masę ludzi, między innymi Maćka Meleckiego, z którym się zaprzyjaźniłem. Pewnego dnia dowiedziałem się, że zaczyna pisać scenariusz do filmu o Rafale Wojaczku. Stałem się kibicem jego pisania, ale tylko tyle. Gdy scenariusz był gotowy, reżyser Lech Majewski przyjechał do Mikołowa, by wykonać tak zwaną dokumentację. Byłem przy tym. Zauważyłem, że mi się przygląda. No i kilka dni później zatelefonował, bym przyjechał do Katowic na próbne zdjęcia. Myślałem, że chodzi o statystowanie. A tu, po jakimś czasie, okazało się, że widzi mnie w głównej roli!
- Kogo z niej wysadziłeś?
- Dowiedziałem się o tym dopiero po powstaniu filmu, że pod uwagę brany był także Robert Gawliński z zespołu „Wilki”, który w końcu zagrał tylko w epizodzie. Poza nim były także inne nazwiska z wysokiej półki. Mimo to Majewski zaryzykował wariant z amatorem
- Nie pomogło ci przypadkiem to, że zagrałeś poetę, bo sam nim jesteś?
- To na pewno miało ogromny wpływ. Majewski pomyślał, jak sądzę, że nie będzie musiał tłumaczyć mi pewnych zachowań i reakcji. W końcu to był film o poecie, do którego scenariusz napisał poeta, poeta zagrał główną rolę, a poetą jest też reżyser.
- Najtrudniejsza była chyba scena na kozetce?
- Nie da się ukryć. Ona nie byłaby trudna dla aktora, a mnie onieśmielała. Wyobraź sobie - nagle znajdujesz się z obcą kobietą w małym pokoju w towarzystwie 20 osób, masz się rozbierać i jeszcze być przy tym przekonującym...
- Film kręcono w 1998 roku, w następnym była premiera. Nagle to, że jesteś poetą, zaszło na drugi plan, bo zacząłeś być traktowany jako aktor. Stałeś się dla ludzi Wojaczkiem. Nie zacząłeś się z nim identyfikować?
- W czasie pracy nad filmem rzeczywiście starałem się przygotowywać do kolejnych scen myśląc jego kategoriami, ale po ostatnim klapsie na powrót stałem się sobą. Zorientowałem się jednak, że ludzie w codziennym życiu zaczynają ode mnie oczekiwać zachowań bohatera, którego grałem! Nagle na przykład w jakimś lokalu ktoś zasugerował, bym wyszedł przez okno, jak w filmie, albo tym podobne. Nie spełniałem tych oczekiwań.
- A jak sobie radziłeś ze sławą?
- Nie nazwałbym tego sławą, ale faktycznie nawet obcy ludzie zaczęli mnie rozpoznawać. To nie było łatwe, bo człowiek nie zawsze wie, jak się zachować, tym bardziej, że jestem dosyć nieśmiały.
- Pojawił się jeszcze inny element, mianowicie kwestia urody. Zaczęto cię określać mianem Leonarda di Caprio polskiej poezji. Wiem, że cię to drażniło...
-... bo to było straszne, komiczne i kiczowate. Zorientowałem się, jak łatwo można kreować wyobraźnię widza, a poezja została zbrukana przez taką kalendarzową wizytówkę mojej postaci. Uświadomiłem sobie, że to, co chciałem zawsze robić, czyli pisać wiersze, nie przebija się przez fasadę powierzchowności. I wtedy zacząłem się modlić, by ta filmowa przygoda zakończyła się jak najszybciej.
- Czy dlatego nie przyjąłeś propozycji innych ról, które się pojawiły?
- Pojawiły się nawet dosyć szybko, ale konsekwentnie odmawiałem. Z własnej woli nie zostałem na przykład studentem medycyny w filmie Zanussiego „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Kiedyś zatelefonowała nawet pani, która zaproponowała mi zagranie w reklamówce. Tu chodziło wyłącznie o moją gębę, a ja nie chciałem dopuścić do sytuacji, że jestem sprowadzony wyłącznie do takiego poziomu. No i tak powoli te telefony milkły. Byłem jedynie skłonny zagrać w filmie „Psychobójcy” Roberta Gonery, ale akurat z jego nakręcenia zrezygnowano.
- Nie żałujesz chyba jednak tej filmowej przygody?
- Oczywiście. że nie, bo to miało bardzo pozytywne aspekty. Wiem, że dzięki filmowi wielu ludzi sięgnęło po wiersze Wojaczka. I o poezję właśnie im chodziło, a nie o to, że chcieli oglądać Siwczyka.
- Ale ty jako poeta też zyskałeś. Za sprawą filmu stałeś się w końcu popularnym twórcą. „Wojaczek” dał ci do tego przepustkę.
- To prawda. Można powiedzieć, że dzięki filmowi ze 100 egzemplarzy tomiku moich wierszy podskoczyłem do tysiąca...


(nieco zmieniona wersja w: Dziennik Zachodni, 244/2004)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego