Mój świat umarł - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

"Zabiłem człowieka! Tego żadna kara nie wymaże”
Mój świat umarł

Staszek Labus ma 46 lat. Tyszanin, fotograf amator, niespełniony muzyk, od dwóch lat bezrobotny. Wciąż długie włosy, na głowie czapka baseballówka, pod daszkiem której skrywa twarz. Od pięciu lat, jak sam mówi, jest czysty.
Na szyi srebrny krzyżyk na grubej nitce:
- Dostałem go od syna - mówi i od razu rzuca pytanie, które spodziewa się usłyszeć - Wiesz, dlaczego nie jest na łańcuszku? - po czym sam odpowiada - Bo nie może być tak, że łańcuszek przesłania istotę krzyża. Niedawno Adam - taki młody muzyk, który długo miał problemy z alkoholem - zapytał mnie, jakim cudem wyszedłem z tego wszystkiego. Zacząłem coś tam mówić, że pomógł mi taki jeden facet. A on na mnie popatrzył i powiedział: „Wiesz, mnie chyba ten sam facet pomógł.”

Cudowne lata

- Posługując się tekstem Ryśka Riedla, myślę, że jestem jednym ze skazanych na bluesa - twierdzi Staszek. - Nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy. Rysiek po prostu był zawsze. Miał charyzmę. Odkąd pamiętam, zbierała się wokół niego grupa ludzi. Mnie też przyciągnął. To były lata 70. Niesamowity czas, spontaniczny i radosny. Zero narkotyków, mało wódki, dużo piwa. On już śpiewał, zawsze miał przy sobie organki. Też próbowałem grać, ale nie wyszło. Odpuściłem sobie. Rysiek był genialnym samoukiem, a ja tego talentu nie mam. O Dżemie chyba nie rozmawialiśmy, zresztą nie pamiętam, po latach to umyka, a to wtedy wszystko wyglądało inaczej, działo się jakoś naturalnie. Na przykład ktoś od niechcenia rzucił hasło: „Jedziemy w góry”. Tyle. A następnego dnia na dworcu czekała grupa 30 osób.

Jeździłem już wtedy na zloty hipisowskie do Częstochowy. Spotykaliśmy się za klasztorem. Były msze polowe, które prowadził ksiądz Andrzej z Przemyśla, komunie. Przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Po dwóch dniach otaczały nas zawsze suki milicyjne. Wypadali z nich niebiescy i z megafonu leciał tekst: „Kurwa, pielgrzymka się skończyła. Dajemy wam pół godziny i wypierdalać”. Wtedy wszyscy się pakowali i... przenosili do Olsztyna pod Częstochową! Raz pojechałem do Częstochowy z Ryśkiem. Po tym, jak milicja nas wypędziła, poszliśmy do Olsztyna pieszo: ja, on i ksiądz Andrzej. Jak już doszliśmy, Rysiek - nie wierzyłem, że przejdzie tę trasę - wyciągnął łyżeczkę, nasypał, podgrzał, wziął i... znowu było dobrze.


Czas kompotu

- Narkotyki zaczęły się pod koniec lat 70. Ni stąd, ni zowąd weszło to przekleństwo, czyli polski kompot. Nie było niczego miękkiego i od razu wpieprzyliśmy się w to gówno. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, co to jest, że tego na przykład nie można łączyć z alkoholem. No i posypały się pierwsze śmierci. Jak ja zacząłem, to Rysiek był jeszcze czysty. No a potem... Nie wiem, kto zaczął, ale jakoś wszyscy się naumieli i samemu w domu się kompot robiło. Na początku to było spontaniczne i darmowe, aż nagle zorientowaliśmy się, że to zaczyna nami rządzić. Zaczęło się kupowanie, a jeżeli ktoś był w ciągu, skądś musiał pieniądze na kompot wziąć. Ludzie pod wpływem narkotyku zaczęli robić rzeczy, których się wstydzą. Pamiętam, jak jeszcze w latach 70. pojechałem nad jezioro Goczałkowickie, to rok mnie w domu nie było. Złotówki nie miałem, ale od nieznajomych ludzi dostałem notesik z adresami na całą Polskę. Jeździłem stopem po różnych miejscach. Wszystkie drzwi się otwierały. Było spanie, jedzenie, zostawiali cię w domu. Jak zdarzyło się, że ktoś też dał komuś takie adresy i z jednego domu zniknęła jedna płyta winylowa, to była cała afera! Ten człowiek był wyklęty. Mówiono o tym na wszystkich zlotach i festiwalach. A parę lat później nikogo już nie dziwiły przekręty nawet na większą skalę.

Głos Boga

- Gdy zdałem sobie sprawę, że szukałem Boga, a szatan zapuścił korzenie, już było za późno. Od dwudziestu lat jestem żonaty, mam dwóch synów. Próbowałem pogodzić pracę i rodzinę ze swoimi problemami. To było trudne. Chciałem z nimi wyjechać, ale gdy miałem jechać gdzieś dalej, już był kłopot - bo a nuż mi braknie.

To był rok 1998. Byłem z rodziną w górach. Miałem obliczone działki na trzy dni. A tu żona mówi: „Zostańmy jeszcze, fajna pogoda, dzieci dobrze się bawią”. Zgodziłem się, bo wiedziałem, że w domu coś mam. Byliśmy wtedy na Skrzycznem. Pod pretekstem zakupów powiedziałem, że muszę zejść. Wsiadłem w samochód, ford sierra i pojechałem do Tychów. Zabrakło mi stu metrów, żeby dotrzeć do domu. Po nocach mi się to śni. Była niedziela, piękna pogoda, pusta droga i tylko dwoje rowerzystów. Nie wiem, co się stało, czy się wyprzedzali... Do teraz myślę, że mogłem przyhamować albo przy omijaniu bardziej skręcić w lewo... Ale stało się. Potrąciłem rowerzystkę. Zatrzymałem się, podszedłem do mężczyzny. Tylko coś z nogą miał. Nagle jacyś ludzie się pojawili. Usłyszałem: „Ona nie żyje! ” I wtedy zrobiłem dwa głupstwa. Zostawiłem samochód i poszedłem w stronę komendy. Ale po drodze była meta. I zamiast na policję wszedłem tam! Mówię facetowi: „Daj mi towar”. Od razu przywaliłem w kanał. Poszedłem do domu i wtedy, to jest autentyk, w kiblu się modliłem, aż usłyszałem Boga. I te słowa pamiętam: „Co by było, gdybym cię zamknął? ”. Powiedziałem: „Jak wola twoja taka”. Poszedłem na ten układ. Wiedziałem, że jeszcze rok, dwa i bym się zaćpał.... Teraz, po latach, myślę, że może ta kobieta - ja się ciągle za nią modlę - może ona życie za mnie poświęciła? Oddała mi swoje?

Prokurator przybił mi dwa zarzuty: ucieczka z miejsca wypadku i prowadzenie pod wpływem narkotyków, bo w końcu poszedłem na komendę i pobrano mi krew, a badania to wykazały. Najpierw trafiłem do psychiatryka, a później minęły dwa lata i pewnego dnia przyszło do domu dwóch smutnych mówiąc, że mają nakaz odstawienia do zakładu karnego w Strzelcach Opolskich. No i wzięli. Przeszło dwa lata siedziałem. Pracę straciłem, wszystko się poszło rąbać. Dalej mieszkam z żoną, z dziećmi, ale nie mam pracy i trochę tylko dorabiam czasami.
Wychowałem się na tych dobrych zasadach hipisowskich, że nie będzie kłamstwa, złodziejstwa, zabijania. I myślałem, że pozostanę taki do końca. A ja zabiłem człowieka! Tego już żadna kara nie wymaże.

Ten świat umarł

- Aparat miałem już pod koniec lat 70. To była zwykła smienka. Albo ja robiłem zdjęcia, albo kogoś się prosiło, by pstryknął. Brałem go na zloty i do Jarocina. Nazbierało się tych zdjęć, ale nie lubię ich za często oglądać, bo kiedy patrzę na nie, uświadamiam sobie, że mój świat dawno umarł. Gdy patrzę na twarze na fotografiach i widzę - ten nie żyje, ten nie żyje - to nie jest to przyjemne. Ja jestem, a ich nie ma. Dlatego chciałbym jeszcze pożyć parę lat, by pokazać młodym ludziom, którzy są w nałogu, że można z tego gówna wyskoczyć.

Byłem na pogrzebie Ryśka. Utrwalił mi się w pamięci tabun ludzi pędzących w stronę jego grobu i deptających inne. Dlatego tam nie chodzę. Bo ja Rysia cały czas mam tu, w sercu. Jak on śpiewa „Koszmarna noc”, to ja to wszystko czuję i wiem, co on czuł. Raz tylko, po latach mnie namówili, i poszliśmy na jego grób. Ale tylko raz. Bo my raczej swoich grobów nie odwiedzamy; my, skazani na bluesa...


(okrojona wersja w: Dziennik Zachodni, 172/2003)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego