Krzysztof Myszkowski - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > muzyka

Stare, Dobre, Kryształowe

Rozmowa z Krzysztofem Myszkowskim, liderem zespołu Stare Dobre Małżeństwo

- Świętujecie obecnie 20 lat pożycia małżeńskiego. Wiesz, jak się nazywa taki jubileusz?

- Hm... To są jakieś tam gody, ale nie mam pojęcia, jakie...
- Podpowiem — kryształowe. Czy dla waszego Małżeństwa było to szczęśliwych dwadzieścia lat?
- Powiedziałbym nawet, że bardzo szczęśliwych i wesołych, chociaż, jak to w małżeństwie bywa, zdarzały się też momenty dramatyczne.
- Chodzi o te rozwody, których było kilka?
- Może nie od razu rozwody, ale życie czasami pisze takie puenty niesłychane, że muzycy, zamiast muzykować, zajmują się czymś innym i oddalają się od zespołu albo muzyki. Ale to normalne.
- Na szczęście głowa rodziny się nie zmienia...
- No tak, my tu jesteśmy z Wojtkiem niemal od początku i najważniejsze, że wciąż mamy dużo siły i chęci przetrwania. Ja przynajmniej nie narzekam, bo podoba mi się nadal to, co robię od wielu lat. Wszystko weryfikują piosenki, które się pojawiają i kolejne płyty.
- A fanów, jak widać podczas koncertów, nie ubywa.
- Mamy wierne grono słuchaczy, ale ciągle pojawiają się też nowi. Podejrzewam, że niektórych nawet na świecie nie było, gdy zaczynaliśmy.
- I teraz na koncertach śpiewają z wami piosenki...
- Właśnie! I to jest najpiękniejsze! A najlepsze, że każde kolejne pokolenia ma swoje ulubione. Ci najstarsi wciąż pamiętają „Z nim będziesz szczęśliwsza”, późniejsi nasi słuchacze najbardziej lubią „Czarny blues”, a dla obecnej młodzieży chodzącej po górach są to „Bieszczadzkie anioły”.
- Dziewczyny nie krzyczą już jednak na koncertach: „Krzysiu, Kochamy cię!? ”
- No nie, bez przesady. Jestem już chyba za stary na to. W każdym razie istnieje wielka więź zespołu z młodzieżą, dzięki czemu my się w pewnym sensie mentalnie i psychicznie nie starzejemy tak szybko, jak nasi rówieśnicy i cały czas mamy świeży punkt widzenia.
- Pamiętasz ten pierwszy koncert, w grudniu 1983 roku, w akademiku w Poznaniu?
- Doskonale go pamiętam! To była salka telewizyjna. Mieszkał tam mój kolega Andrzej Sidorowicz. On studiował na politechnice, ja na uniwerku. No i pewnego dnia on zaprosił swoich, a ja swoich. Sala była pełna.
- Ale to jeszcze nie było SDM.
- Stare Dobre Małżeństwo jako nazwa pojawiło się dopiero w kwietniu 1984 roku. Kiedy ktoś pyta o datę powstania zespołu, to zawsze podaję dwie. Jedna to kryterium piosenek, czyli właśnie grudzień 1983, a druga to kryterium nazwy, czyli kwiecień 1984.
- Skąd wzięła się ta nazwa?
- Po występie nasz koleżka ze studiów użył określenia, że gramy i znamy się z Andrzejem, z którym występowałem, właśnie jak stare, dobre małżeństwo. I tak już zostało.
- Później skład uległ jednak przeobrażeniom.
- Jak najbardziej. Jako kwartet ze skrzypcami SDM istnieje od 1985 roku, kiedy pojawił się Wojtek Czemplik, a Rysiek Żarowski grający na gitarze jest od roku 1989.
- Za to basiści zmieniają się częściej.
- To racja. Teraz od roku mamy nowego, jest nim Andrzej Stagraczyński.
- Co zaśpiewałeś podczas tego pierwszego koncertu dwadzieścia lat temu?
- A jak myślisz?
- Myślę, że Stachurę. Trafiłem?
- Bardzo dobrze!
- Czyli: Stachura wiecznie żywy?
- Pewnie tak. To były pierwsze piosenki, jakie graliśmy. Po prostu pewnego dnia wpadł mi w ręce jego tomik „Dużo ognia i tak dalej”, a wcześniej go nie znałem. Spodobały mi się te wiersze, krótko mówiąc.
- Czyli najpierw były wiersze, a później dopiero muzyka?
- Oczywiście, tym bardziej, że nie znałem innych śpiewanych wersji Stachury, ani w wykonaniu Anny Chodakowskiej, ani innych. Dzięki temu mogłem wymyślić sobie do nich swój świat muzyczny. To dobrze, bo jeżeli zna się inne wykonania, dosyć trudno złamać narzuconą konwencję.
- Ta liryka wypływająca z muzyki SDM była już wtedy w tobie, czy Stachura niejako ją wymógł?
- Myślę że była, a Stachura stał się tylko jej katalizatorem, zwłaszcza, że wcześniej grywałem już różne ballady Dylana i inne. To była tylko kwestia użycia w piosence innych słów.
- A skąd się wziął Adam Ziemianin, którego teksty również śpiewacie i który jeździ z wami na koncerty?
- Poznaliśmy go poniekąd przez Wojtka Bellona, z którym zetknęliśmy się jakieś osiemnaście lat temu, a oni się przyjaźnili.
- Ziemianin pisze swoje wiersze specjalnie pod was, czy też układasz muzykę do jego gotowych już wierszy?
- Najpierw są wiersze, a ja w nich później przebieram. Uważam, że zawsze jako pierwszy musi powstać tekst, inaczej byłoby bez sensu. Najpierw musi być jakaś opowieść. Nie wyobrażam sobie pisania tekstu pod muzykę.
- Znanych powszechnie zespołów grających poezję śpiewaną jest raczej niewiele. Z czego to wynika?
- Poezja śpiewana jest w pewnym sensie elitarna. Ona nie jest tworzona „pod nóżkę”, czy do tańca albo do zabawy. Te piosenki zmuszają do refleksji i dlatego krąg odbiorców zawsze będzie zawężony. To nas w żaden sposób nie zraża, bo zdajemy sobie z tego sprawę, a przecież na brak słuchaczy nie narzekamy. Dosyć konsekwentnie brniemy w to, co wymyśliliśmy ileś tam lat temu. A jeżeli tylko starczy zdrowia i formy, nadal będziemy brnąć, bo wciąż nas to cieszy i bawi.


(Dziennik Zachodni, 43/2004)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego