Mirosław Kańtor - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

Najbardziej rozśpiewany „internat” stanu wojennego
W imieniu Rzeczypospolitej

- Gdy podczas przesłuchania na SB powiedziałem, że wezwanie mnie jest nieporozumieniem, usłyszałem: „U nas nie ma pomyłek” - wspomina Mirosław Kańtor, obecnie zastępca kierownika USC w Katowicach, jeden z najmłodszych internowanych w czasie stanu wojennego.

Kabaret i Oaza
Zawsze, jak mówi, lubił pisać, grał na gitarze, nigdy nie brakowało mu poczucia humoru. Niemal naturalne stało się w tej sytuacji, że podczas nauki w liceum im. L. Kruczkowskiego założył z kilkoma kolegami, w tym m.in. Krzysztofem Bochenkiem, obecnie aktorem teatru „Bagatela”, szkolny kabaret. Była druga połowa lat 70., nie w głowie była im polityka, ale i tak ich występy były pełne dwuznacznych treści.

- Wyśmiewaliśmy chociażby obowiązek noszenia mundurków, piętnowaliśmy hipokryzję - uśmiecha się na wspomnienie tamtych lat. - To była taka krytyka, która nikomu nie szkodziła, ale pokazywała, że mamy własne opinie.

W tym samym czasie wstąpił do Ruchu „Światło - Życie” (czyli Oazy) przy parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa. Spotkania prowadził ks. Henryk Markwica.
- Miał na mnie ogromny wpływ - nie ukrywa. - Uczył nas historii Śląska, kształtował niezależne myślenie. Gdy nikomu do głowy nie przyszłoby, że Karol Wojtyła zostanie papieżem, u niego wisiał już portret późniejszego Ojca Świętego.

Ksiądz Markwica nauczył go, jak sam to określa, szczerej wiary oraz gotowości do demaskowania kłamstwa. Polityka kilkunastoletniego Kańtora nie interesowała, choć przyznaje, że w tych czasach już sama przynależność do Oazy była swego rodzaju światopoglądową manifestacją.


Czas dojrzewania
Po maturze zamarzył o studiach aktorskich w Krakowie.

- Nawet miałem szanse dostać się na te studia, bo zauważyłem, że błędnie kojarzą mnie ze słynnym reżyserem Tadeuszem Kantorem - śmieje się.
Cóż, kiedy przygotowując się do kolejnego egzaminu tak przetrenował głos, że następnego dnia mógł przed komisją jedynie... zachrypieć. W rezultacie trafił na polonistykę na Uniwersytecie Śląskim. Wydział mieścił się w Sosnowcu, a on zamieszkał w akademiku.

Była jesień 1980 roku, trwało zachłyśnięcie wolnością po wydarzeniach sierpniowych, powstało Niezależne Zrzeszenie Studentów. I chociaż nadal polityka go nie interesowała, wszedł w wir wydarzeń, wykorzystując swoje artystyczne predyspozycje.
- Razem z kilkoma kolegami występowaliśmy dla robotników podczas strajków – opowiada.
W 1981 roku reprezentował uczelnię na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Nagrody nie zdobył, ale miał okazję zobaczyć z bliska środowisko ludzi kształtujących wówczas niezależną scenę kulturalną, poznawał też nieznaną dotychczas literaturę, zachwycił się patriotyczną twórczością legionową, brał udział w odczytach i spotkaniach.

- Zacząłem zgłębiać niepodległościowe treści, karmiłem się nimi - mówi.
Równocześnie należał do Duszpasterstwa Akademickiego, jakie w katowickiej katedrze prowadził ks. Oskar Thomas. Późną jesienią 1981 roku uczestniczył w strajku na uczelni. Stan wojenny zastał go, gdy był w domu w Tychach. To wtedy zaczął pisać wiersz ze słowami: „Płomień wolności wnet wybuchnie z naszych serc”. Dokończył go kilka miesięcy później, w czasie internowania.


Odmowa współpracy

- Prawdę mówiąc, nie wiem, dlaczego właśnie na mnie trafiło - stwierdza prawie ćwierć wieku od tej chwili.

Co prawda, w akademikach uczestniczył w spotkaniach i dyskusjach, jednak nie był organizatorem żadnych otwartych demonstracji, nie kolportował „bibuły”. Być może jednak jakiś działający w środowisku agent właśnie jego wskazał jako człowieka niebezpiecznego i nieprzychylnego komunistycznej władzy? 22 maja 1982 roku otrzymał wezwanie do stawienia się w sosnowieckiej komendzie milicji. Pojechał ze swą dziewczyną Basią, koleżanką jeszcze z liceum, a obecną żoną. Miała poczekać na niego przed wejściem.
- Myślałem, że będę tam może ze dwie godziny, ale na wszelki wypadek powiedziałem, że jeżeli nie będę długo wracał, to powinna powiadomić księdza Oskara - opowiada. - Esbek pytał o różne sprawy, ale bez zainteresowania, bo widać było, że na kogoś czeka.

Rzeczywiście, zjawił się jakiś mężczyzna i zabrał go do komendy w Katowicach.

Tam zaproponowano mu współpracę. Gdy odmówił, na trzy dni trafił do aresztu, a później do obozu dla internowanych w Zabrzu Zaborzu.

Dwa miesiące w „internacie”
Było ich ponad stu, w tym tak znani działacze jak Andrzej Rozpłochowski i Leszek Waliszewski. Był też poeta Jacek Okoń z Zabrza. Z nim od razu znalazł wspólny język.

- Mogę chyba powiedzieć, że myśmy ten obóz rozśpiewali - stwierdza z wyraźną satysfakcją. - O ile wcześniej zadawałem sobie pytanie, dlaczego tam się znalazłem, to szybko znalazłem odpowiedź, że chyba po to, by robić dokładnie to, co dotychczas.
Okoń tworzył teksty, Kańtor muzykę, chociaż sam również pisania nie unikał.
- Niemal codziennie komponowałem jedną piosenkę. Było to możliwe, bo zgodzono się, bym miał ze sobą gitarę - opowiada.
Muzyka stała się rozrywką osadzonych.
- Wszystkie chłopy miały swoje śpiewniki! Każdy przepisywał teksty i uczył się ich na pamięć! - zapewnia mój rozmówca.

Pokazuje swój egzemplarz. Nosi tytuł „Do obiecanej ziemi poprowadź” i zawiera kilkanaście tekstów różnych autorów, bo inni też postanowili chwycić za pióro. Patetyczne utwory, pełne prostych symboli, jednak sugestywnych i oddziałujących na emocje, stały się sposobem na wyrażenie uczuć.
- W jednej z moich piosenek jest mowa o dziecku obiecującym przebywającemu na internowaniu ojcu, że go pomści i mówiącym, że tak się stanie „niech no tylko ukończę pięć lat”. Nie było takiego, kogo by to nie wzruszyło. Wszyscy mieli łzy w oczach, słysząc te słowa - Kańtor pokazuje ten zatytułowany „Pieśń internowanych” tekst, którego refren brzmiał: „No bo przyjdzie ten dzień/ Pośród anielskich pień/ Znikną kraty, kajdany i zło/ Spełnią się nasze sny/ Przyjdzie wolność, a my/ Solidarny spleciemy nasz krąg”.

Wspólne śpiewy stały się tradycją zabrzańskiego „internatu”. Doszło do tego, że osadzeni zaczęli żartobliwie przekonywać strażników, by, jeżeli zaczną się zwolnienia, Kańtor wyszedł ostatni, bo jest w tym miejscu potrzebny!

Wyszedł pod koniec lipca, inni dopiero w sierpniu, a pozostałych przewieziono do „internatu” w Uhercu, gdzie przebywał inny tyszanin Bolesław Twaróg.

Daleko od polityki

Sierpień i wrzesień 1982 roku stały się dla niego czasem nadrabiania straconego na studiach czasu i zdawania egzaminów. Mimo internowania politykiem nie został. W 1984 roku ożenił się z Barbarą, mają czworo wspaniałych dzieci: Jacka, Agatę, Joasię i Zuzię. On, po kilku latach spędzonych jako nauczyciel języka polskiego w tyskich szkołach, od 1992 roku jest zastępcą kierownika w katowickim USC. W 1996 roku otrzymał honorowe odznaczenie Solidarności. Rok wcześniej spełniło się jego marzenie - na spotkaniu przedwyborczym z Lechem Wałęsą w Katowicach odśpiewał przed kilkutysięczną publicznością w Spodku napisaną dla niego podczas internowania piosenkę zaczynającą się od słów: „Lechu, Lechu, Polska jest w potrzebie/ Kto ją uratuje, gdy zabraknie ciebie?” I chociaż przez cztery lata był nawet miejskim radnym w Tychach, prawdziwą polityką nie zajął się nigdy.
- Za to teraz, kiedy udzielam ślubu, wiem, że mam pełne moralne prawo czynić to w imieniu Rzeczypospolitej – mówi.


(Dziennik Zachodni w Tychach, 2005)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego