Tony Halik - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > wywiady

...i tak uśmierciła mnie prasa

16 października w ramach II Tyskich Dni Literatury gościł w Tychach znany podróżnik Tony Halik.

- Bardzo często wpływ na rozwój zainteresowań i kształtowanie marzeń mają książki przeczytane w dzieciństwie. Jakie byty lektury pana młodości?

- Mam wrażenie, że takie same, jak i większości młodzieży. Przede wszystkim Jack London. Wszyscy go czytali, bo wszyscy marzyli o morzu i o wielkich przygodach. Oczywiście, nie mówię już o klasykach polskich, jak na przykład Sienkiewicz, którego przeczytałem kilka razy. Jako mały chłopak identyfikowałem się z Kmicicem i z innymi bohaterami. Później szybko przeszedłem na lekturę książek zagranicznych, zacząłem czytać po francusku i po hiszpańsku i odkryłem nowych wspaniałych autorów.
- Pamiętam, że jako chłopak chciałem być Robinsonem Crusoe...
- To klasyczna książka, którą musi przeczytać każdy młodzieniec. Robinson Crusoe jest symbolem poszukiwania nieznanej wyspy i nieznanego przeżycia.
- Udało się chyba zrealizować panu marzenia?
- Oczywiście, chociaż zrealizowały się w dość nieprzyjemny sposób, bo za sprawą wojny, która zmusiła mnie do wyjazdu z kraju. Ponieważ jednak zawsze mam wielkie szczęście, trafiłem przez Rumunię do Francji, gdzie był obóz młodych Polaków. Pewnego dnia zapytano: „Kto mówi po angielsku?” Powiedziałem, że oczywiście umiem, „good morning” potrafiłem powiedzieć. Wtedy usłyszałem: „Jedziesz do Anglii, pójdziesz do szkoły lotniczej". O tym zawsze marzyłem. Tak się znalazłem w Anglii. Trzeba było szybko pilotów, nie było czasu na długie szkolenia, a ja już miałem pierwsze szkolenia jeszcze w Polsce. Przeszedłem więc bardzo szybko tak zwaną adaptację na maszynie. Najpierw zacząłem latać na Hurricanach, później na Spitfire’ach. Stałem się pilotem. Bitwa o Anglię mnie ominęła, szczęśliwie bądź nieszczęśliwie, bo nie zdążyłem już, ale pozostało mi paru Niemców do zestrzelenia. Mnie zestrzelili trzy razy, ja zestrzeliłem dwa razy. Zestrzelono mnie raz nad Kanałem La Manche. Wyłowili mnie jak mokrego kociaka, w Szkocji do-prowadzili do porządku. Drugi raz spadłem do krainy dobrego wina i ładnych dziewczyn - do Francji. Pierwszą osobą, którą spotkałem, gdy wylądowałem wśród winorośli mojego późniejszego teścia, była ładna dziewczyna. Niemcy mnie oczywiście szukali z psami, po trzech dniach dali za wygraną, bo myśleli, że się spaliłem, a to ona mnie przechowała w składzie narzędzi. Tam właśnie Elżbieta, moja późniejsza pierwsza żona, koniakiem mnie pasła, jedzenie było. Nawet byłem ranny, ale nie tak bardzo poważnie. Wyszedłem po dziesięciu dniach. Później przyjechali partyzanci francuscy, przez cztery miesiące bawiłem się w wojnę partyzancką. Trochę z Niemcami walczyliśmy, postrzelaliśmy się trochę. Nauczyłem się też jeść ostrygi - kiedyś nas zapędzili w takie zbiorniki, gdzie się hoduje ostrygi. Nie było co jeść. Francuzi wygrzebali w wodzie ostrygi i zjedli, a ja byłem głodny, więc też. Od tego czasu tak kocham ostrygi, że jeżdżę specjalnie do Paryża, żeby znowu sobie zjeść parę tuzinów ostryg.
- A jak zaczęło się pana podróżowanie z kamerą?
- Moją karierę dziennikarską zacząłem od pisania książek. Po zestrzeleniu miałem odłamki w płucach, a że nie jest to najlepsze miejsce na przechowanie pamiątek z wojny, leżałem w szpitalu. Pisałem listy do kolegów, opisując przeżycia w eskadrze. Kiedyś zgłosił się do mnie Anglik, redaktor pisma Liliput i mówi: „Chciałbym tłumaczyć pana listy”. Pytam: „Płacicie?” A on: „Pięć funtów”. Mówię: „To dobrze”. No i pisałem o własnych przygodach i kolegów. I tak powstał pierwszy zbiór reportaży i opowiadań „The wind”, a następnie „Hunters from sky”. Dostałem za to wystarczającą ilość funtów, żeby kupić samochód. I tak stałem się dziennikarzem. Po wojnie, kiedy sprzedano Polskę w Jałcie, powiedziałem, że nie wracam do kraju. Kiedyś szedłem przez Southampton i zobaczyłem plakat wspaniałego gaucho, pastucha, jedzącego mięso. Poszedłem do konsulatu i powiedziałem: „Jestem pilotem i filmowcem. Czy mam pracę w waszym kraju?” Usłyszałem: „Oczywiście tak”. Sześć tygodni później byłem w drodze do Argentyny. Tam latałem na samolotach. Byłem blisko Perona, przeżyłem mnóstwo przygód. Pewnego dnia wyruszyłem jachtem wzdłuż rzeki Parana. Ruszyłem, nikogo nie pytając, na dziesięć dni. Po trzech miesiącach koledzy doszli do wniosku, że zaginąłem. Poszli na policję rzeczną, stwierdzono, że jacht zatonął, a ja zginąłem. Dali na mszę, podzielili się rzeczami. Wróciłem do domu, a tam drzwi otwarte, sąsiad zobaczył mnie i mówi: „Przecież pan nie żyje!” „Jak to nie żyję?” A on: „Ja panu udowodnię. Przecież w gazecie pisali!” I tak uśmierciła mnie prasa. To był początek mojej kariery.
- Poznaje pan mnóstwo miejsc, ale też różnych ludzi. Którą z nacji podałby pan jako wzór?
- Trudno mówić o wzorach, ale ta, która mi najbardziej odpowiada, którą najbardziej kocham i najlepiej się w niej czuję, to Meksykanie. Meksykanin jest rycerski, lubi dziewczynki, jeździ konno, pije tequillę, nie dba o pieniądze. Bardzo lubię Meksyk i język hiszpański. Doskonale się czuję między meksykańskimi Indianami.
- Gdzie są najpiękniejsze kobiety?
- Mam wrażenie, że nie jest ważne tylko, kiedy kobieta jest piękna, ale też mądra, albo gdy jest dobrym kumplem. Obecna moja żona, Elżbieta, to mądra dziewczyna, mająca ogromną dozę odwagi - leciała ze mną niedawno do płonącego wulkanu.
- Człowiek musi mieć zawsze dokąd wracać. Zwiedził pan wiele krajów - dokąd pan lubi wracać?
- Do Polski. To mój kraj rodzinny. Mam tu moc przyjaciół, dobre samopoczucie, żonę, psa i gosposię. Trzeba mieć trzy rzeczy, by być szczęśliwym - dobrą, bogatą, mądrą żonę, złego psa i dobrą gosposię. No i oczywiście oddanego przyjaciela.


(Echo, 43/1995)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego