Maciej Zembaty - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > muzyka

Wszystko zaczęło się od „Suzanne” i „Słynnego niebieskiego prochowca”
Pomogłem Cohenowi
mówi Maciej Zembaty - poeta, pieśniarz, tłumacz

- Widzę, że zmienił pan nieco wygląd. Urosła panu broda...

- Ona mi odpowiada...
- Nowa twarz?
- Twarz ta sama, tylko że pod siwą brodą. Wrażliwość też pozostała ta sama.
- Co porabia teraz autor „Zgryzu”?
- Ostatnio zaangażowałem się w budowę Domu Muzyki pod Mińskiem Mazowieckim. Poznałem jego pomysłodawcę, muzyka Andrzeja „e-molla” Kowalczyka. Powstał wspólny repertuar i od czasu do czasu występujemy wspólnie. Przygotowaliśmy na przykład przy okazji Festiwalu Dialogu Czterech Kultur w Łodzi cohenowski koncert zatytułowany „In my secret life”.
- No właśnie — Cohen. Nagrał pan już wszystkie jego „Dziesięć nowych piosenek”? [czyli „Ten new songs” — tytuł ostatniej płyty Leonarda Cohena].
- Wszystkie jeszcze nie, ale kilka już tak – te, które najbardziej lubię.
- Bardziej niż „Suzanne” czy „Słynny niebieski prochowiec”?
- Chyba jednak nie. Tamte są we mnie zakorzenione, bo przecież zawsze największy sentyment ma się do początków, a pan wymienił te tytuły, od których zaczynałem wiele lat temu
- Ile to już lat minęło?
- Prawie trzydzieści. Wszystko zaczęło się w 1976 roku od „Suzanne” właśnie. To była pierwsza jego piosenka, którą usłyszałem, przetłumaczyłem i zagrałem.
- Od tego czasu zagrał ich pan dziesiątki. Skąd się wzięła ta miłość do Cohena?
- To rzeczywiście łączyło się z wielką miłością w moim życiu, której towarzyszyły właśnie ballady Cohena. Były one czymś w rodzaju przewodnika na tej drodze uczuć. I już zawsze te pierwsze ballady będą mi przypominały tamte wspaniałe czasy.
- Opowie pan trochę więcej o tej miłości?
- Bardziej nie chcę, bo to przecież trochę zbyt intymne. I tak już za dużo panu powiedziałem. Tej kobiety nie ma już w moim życiu, ale pozostała w moich wspomnieniach.
- No i piosenki zostały... Jak to jest - Zembaty zaistniał dzięki Cohenowi, czy Cohen dzięki Zembatemu?
- On twierdzi, że mu trochę pomogłem... A bez fałszywej skromności powiem, że z pewnością przyczyniłem się do popularności tego artysty w Polsce. Pierwszy prezentowałem jego piosenki w radiu w oryginale, byłem jednym z pierwszych jego tłumaczy oraz wykonawców jego piosenek po polsku.
- Czy po tylu latach utożsamia się pan z nim, czy też zachowuje dystans?
- Umiem zachować, jak sądzę, dystans, aczkolwiek już samo tłumaczenie poezji jest poniekąd procesem identyfikacji, bo przecież czyjś utwór musimy przepuścić przez filtr naszych przeżyć i naszych emocji, przez siebie jako poetę. Więc na pewno, kiedy utwór Cohena wychodzi spod mojej ręki w języku polskim, jest już obciążony pewnymi cechami mojej osobowości. Naturalnie należy zachować w tym umiar, ale bez tej identyfikacji chyba nie może być mowy o tłumaczeniu w pełni artystycznym. Zmieniam te teksty na tyle, aby nie dodawać do nich za dużo. Staram się podchodzić do oryginału z pokorą, niemniej jednak muszę szukać różnych sposobów, by podołać zadaniu. To jest w końcu poezja śpiewana i ważna jest ilość sylab, akcent, cały warsztat. Przyznam więc, że gdybym nie umiał się z nim identyfikować, nie brałbym się za te tłumaczenia.
- Mówimy o Cohenie, ale pana twórczość to nie tylko jego utwory. Pamiętam na przykład sprzed lat pana koncert z Johnem Porterem i utwór „Tempelhof”.
- To była moja własna piosenka, całkowicie autorska. Wtedy, w latach 80., wielokrotnie porywano z Polski samoloty na lotnisko Tempelhof w Berlinie Zachodnim. Napisałem piosenkę na ten temat. John pomagał mi ją wykonywać. Występowałem z nim wiele lat, do dziś jesteśmy w bliskich kontaktach.
- Cohen jednak zdominował pana twórczość. Czy nie uważa pan, że zainteresowanie nim obecnie już mija?
- Czy ja wiem? Płyta „Ten new songs” była jeszcze nie tak dawno najlepiej sprzedającym się zagranicznym albumem w Polsce.... Ale ma pan rację - idzie czas, przychodzą nowi artyści, nowi słuchacze. Mimo to myślę, że zawsze, jako wykonawca polskich wersji jego piosenek, mogę liczyć na krąg osób, którzy słuchali „Trójki” i którym odpowiada moje poczucie humoru oraz moja wrażliwość. Gram trochę koncertów i na ogół sale są podczas nich pełne.
- Czy z perspektywy sceny publiczność jest taka sama jak przed laty?
- Wszystko się trochę zmienia, ale kiedy po koncertach spotykam się z ludźmi, po autografy przychodzą nie tylko ci z mojego pokolenia, obecni chociażby ze względu na sentyment, ale także zupełnie nowi, młodzi słuchacze. Niedawno w Internecie odkryłem fan club rodziny Poszepszyńskich, założony przez ludzi bardzo młodych. Oni słuchają tego i jest to dla nich sprawa kultowa (chociaż przyznam, że nie lubię tego słowa). Mam wrażenie, że tych ludzi od Cohena, od mojego czarnego humoru, od „Zgryzu” jest w tej chwili nie tyle mniej, co są oni mniej widoczni. Jest to grupa elitarna, mająca mniej pieniędzy i mniej gadżetów. Nie porwała ich konsumpcja i chyba nigdy nie porwie, bo tacy ludzie, jak my, nie bardzo się do tego nadają. Można powiedzieć, że takie jest pokolenie hipisów. Patrzę na ten ruch z wielkim sentymentem, bo kiedyś się z nim identyfikowałem, zresztą Cohen również. Moi synowie, którzy są już dorosłymi ludźmi kończącymi studia - Łukasz gra na saksofonie i gitarze, a Wojtek pisze teksty piosenek - stosunkowo późno, ale jednak, odkryli lata 60. i one są dla nich źródłem inspiracji. Chyba już nigdy nie będzie tak fantastycznego okresu jak lata 60.


(okrojona wersja w: Dziennik Zachodni, 107/2003)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego