Konie, Indianie i country - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

Marek Karch jest najlepszym w Polsce specjalistą od rodeo
Konie, Indianie i country

- A pan nigdy nie oglądał filmów o Winnetou? - odpowiada Marek Karch moje pytanie, dlaczego pasjonuje się rodeo. - Mnie ta fascynacja pozostała do teraz - dodaje.
Marek Karch ma 41 lat. Jest znanym tyskim fotografem. Od kilku lat jeździ w lipcu do kanadyjskiego Calgary, gdzie odbywają się największe na świecie zawody w ujeżdżaniu koni. Z każdej wyprawy przywozi tysiące zdjęć.


Indiańska duma

Od 1912 roku, zawsze w lipcu, organizowane jest w Calgary rodeo. Nosi nazwę „Stampede”.

- W języku Indian oznacza to podobno „wiatr, który wzbudza tabun koni” - mówi Marek Karch.

Właśnie Indianie grają tu pierwszorzędną rolę. Obok miejsca, gdzie odbywa się impreza, powstaje ich wioska, do której przyjeżdżają przedstawiciele wszystkich plemion.
- Oni do dziś nie odnaleźli się w obecnej rzeczywistości - uważa Karch. - Czas rodeo to dla nich okazja, by poczuć dumę z tego powodu, że są Indianami, dawnymi władcami tych ziem.
Ze zdjęć, które pokazuje, spoglądają twarze potomków wodzów i wojowników. U niektórych spod dawnych strojów wyzierają jednak jak najbardziej współczesne T-shirty, a na palcach kobiet widać obrączki i pierścionki.


Biznes w pióropuszu

- Na obrzeżach Calgary istnieje indiański rezerwat - opowiada mój rozmówca. - Kilka lat temu burmistrz chciał przez jego teren poprowadzić drogę, ale jego mieszkańcy nie zgodzili się na to.
To świadczy o sile Indian. Prawo daje im taką możliwość, a oni z niej korzystają bez skrupułów.
- Kiedy przyjechałem rok później, droga już istniała! - kontynuuje mój rozmówca.

Co się okazało. Indianie postawili ultimatum - zgodzą się na budowę pod warunkiem wydania im pozwolenia na postawienie kasyna i stacji paliw. Otrzymali je.
- To dla nich interes - opowiada Marek Karch. - Jako jedyni w Kanadzie nie płacą podatków, dzięki czemu benzyna jest u nich dużo tańsza niż gdzie indziej.


Dziesięć dni
„Stampede Park”, gdzie odbywają się zawody, obejmuje teren 137 arów. Impreza trwa dziesięć dni, a na każdy z nich przewidziana jest inna rywalizacja. Przewija się tutaj w tym czasie około milion ludzi.

- Całość jest perfekcyjnie przygotowana - zaręcza mój rozmówca. - Nad imprezą czuwają tysiące osób - organizatorów, wolontariuszy i policjantów.
Wszystko zaczyna się paradą uliczną, podczas której prezentują się uczestnicy zawodów, ale także strażacy, artyści, uczniowie. Później wszystko przenosi się na specjalną arenę. Zobaczyć można na niej między innymi strzyżenie owiec, podkuwanie koni, popis sprawności drwali, jazda pań na czas, ujeżdżanie byków, łapanie i uwiązywanie cielaków, dojenie krów.

Najważniejsze i najbardziej widowiskowe jest jednak ujeżdżanie koni.

- Rywalizują w tym zawodowi kowboje zarabiający w ten sposób na życie. Wygrane sięgają dziesiątek tysięcy dolarów - mówi Marek Karch.

Osiem sekund
Ujeżdżanie koni to zawody bardzo niebezpieczne. Istota pojedynku polega na jak najdłuższym utrzymaniu się na wierzchowcu. Są to zwierzęta hodowane tak, by zachowały swój dziki i nieokiełznany instynkt. Utrudnieniem jest to, że nie zakłada się im siodeł ani wędzideł. Chcąc liczyć się w zawodach, trzeba się na swoim koniu utrzymać osiem sekund.

- Sam nigdy nie próbowałem - przyznaje tyski fotograf. - Taki odważny to ja nie jestem. Wystarczy mi robienie zdjęć.

Jak mówi, nieraz widział kowbojów odwożonych karetką do szpitala.
- Tam nie ma żartów - przyznaje Karch.

Dlatego woli podczas zawodów pozostawać za zapewniającym bezpieczeństwo ogrodzeniem.


Wciąż nowe klimaty
Pierwszy raz zobaczył rodeo w Calgary w 1998 roku.

- To był zbieg okoliczności - opowiada Marek Karch. - Koński zapach nigdy nie był mi obcy, od dzieciństwa mnie fascynowały mnie te zwierzęta, dlatego znajomi mieszkający w Kanadzie zaprosili mnie właśnie na czas rodeo.
Od tego czasu był tam pięć razy.
- Podczas pierwszej wizyty fotografowałem wszystko chcą udokumentować całą imprezę - mówi. - Teraz szukam rzeczy, jakich nie zauważyłem wcześniej i za każdym razem znajduję nowe klimaty.

Poland i Holland
Jednemu tematowi pozostaje jednak nieprzerwanie wierny. W 1998 roku zrobił zdjęcie indiańskiemu chłopcu. Od tego czasu czyni to za każdym razem.

- Nawet nie wiem, jak się nazywa, ale to akurat nie jest ważne - uważa mój rozmówca. - On już mnie rozpoznaje. Zamierzam za jakiś czas podarować mu komplet zdjęć ukazujących jego dorastanie.
Jednocześnie przyznaje, że kiedy mówi obecnym tam ludziom, iż na rodeo sprowadza go przede wszystkim fotografowanie, patrzą z niedowierzaniem. Dla nich jest niepojęte, że można chcieć przebyć dziesiątki tysięcy kilometrów tylko po to, by robić zdjęcia. Większości nic nawet nie mówi nazwa Polska. Gdy Karch mówi, że jest „from Poland”, myślą, że chodzi o „Holland”.


Wystawa w więzieniu
Za każdym razem Marek Karch robi tych zdjęć tysiące. W tym roku powstało ich 3500.

- W Polsce chyba nie ma drugiej osoby, która miałaby tyle fotografii z kanadyjskiego rodeo - stwierdza. - Materiału mam już tyle, że starczyłoby na kilka albumów. Brakuje jednak czasu, żeby się tym zająć. Nie mam nawet kiedy skończyć gotowego już od dwóch lat kalendarza.
Może się za to pochwalić wieloma wystawami, podczas których prezentował swoje fotografie. Objeździły niemal całą Polskę. Obecnie mają okazję oglądać je... pensjonariusze więzienia w Białymstoku. Ekspozycja trafiła tam po wystawie pokazanej z okazji święta tego miasta.


Country moja miłość
Wystawa w Białymstoku nie była przypadkowa. Marek Karch jest tam znany, gdyż od wielu lat uczestniczy w Piknikach Country w niedalekim Mrągowie, gdzie wystawiał swe zdjęcia dwukrotnie. Był na festiwalu około 20 razy, sam już stracił rachubę.

- Bierze się to z miłości do muzyki country - przyznaje. - Jest znakomita, szkoda, że tak mało popularna w naszym kraju. Uwielbiam ją, mam w domu wiele płyt wykonawców tego gatunku.
Najbardziej ceni Willy Nelsona, ale lubi też Gary Brooksa czy Dolly Parton. Dobrze orientuje się w polskich wykonawcach. Wymienia chociażby nieznany powszechnie zespół Honky Tonk Brothers.
- Nawet w Stanach się spodobał, gdy puściłem znajomym jego płytę - mówi Marek Karch.

Zapytany, czy wobec tego nie jest jego marzeniem podróż do Mekki country, czyli Nashville, gdzie nigdy nie był, odpowiada jednak:
- Można wsiąść po prostu w samolot i polecieć do Nashville, ale to byłoby za proste. Na to musi przyjść właściwy czas.


(okrojona wersja w: Dziennik Zachodni, 300/2004)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego