Budowniczy w sutannie - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

Polski misjonarz sfinansował postawienie w Kongu 10 kaplic
Budowniczy w sutannie

- Kiedy zobaczyłem wymierzoną w siebie lufę, wyliczyłem sobie, że moje marne życie jest więcej warte od tego samochodu - opowiada o jednej ze swoich najbardziej mrożących krew w żyłach przygód ks. Stefan Boroń, Salwatorianin, od prawie 30 lat pracujący jako misjonarz w Kongu.
Trafił do tego kraju przez przypadek. Kiedy w 1952 roku zdawał egzamin dojrzałości w mikołowskim stowarzyszeniu, nawet nie przypuszczał, jak potoczą się jego losy.
- To była prywatna matura nierespektowana przez ówczesne władze - mówi. - Wcześniej skończyłem już 10 klas w gimnazjum w Bagnie. Tam też uzyskałem nowicjat. Trzy dni po maturze w Mikołowie nasz dom zakonny otoczyło UB. Władze stwierdziły, że budynek, podlegający nacjonalizacji, znakomicie nadaje się na szpital. Już następnego dnia zaczęto zwozić chorych. Nas w tym czasie zamknięto w jednym pomieszczeniu. Kiedy dwaj nasi koledzy, Franciszek Kłaput i Stefan Knapik, poszli nazbierać śliwek z sadu, aresztowano ich za kradzież. Sześć tygodni spędzili w więzieniu w Katowicach.
Kilka dni później wszyscy przeniesieni zostali do Krakowa.
- Studiowaliśmy przez sześć lat filozofię i teologię - opowiada S. Boroń. - Kiedy nastała odwilż październikowa, powiedziano nam, że możemy uczyć w szkołach, ale pod jednym warunkiem - że mamy maturę państwową. W efekcie do państwowego Liceum Korespondencyjnego im. Nawojskiego zapisało się 210 kleryków. W czerwcu 1958 roku zrobiliśmy maturę państwową, by dowiedzieć się, że decyzja o nauczaniu religii w szkołach została cofnięta!
Ks. Boroń zdołał jednak między pisemnym a ustnym egzaminem uzyskać w czerwcu 1958 roku święcenia kapłańskie.
- Decyzja o nauczaniu została cofnięta, ale świadectwo zostało - mówi. - Dzięki niemu w 1961 roku mogłem, z powodzeniem, zdawać egzamin na studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Byłem normalnym studentem, tak jak inni, ale kiedy przychodziły wyjazdy, miałem plecak zapchany bardziej niż inni. Musiałem w nim zmieścić habit, przybory do mszy i portatyl (czyli kamień z wmurowanymi relikwiami). Podczas tych wycieczek odprawiałem dla kolegów studentów normalne msze.
W roku 1966 trafił do Bagna, gdzie powstało Wyższe Seminarium Salwatoriańskie. Uczył kilku przedmiotów młodzieńców przygotowujących się do matury. Trwało to krótko, bo już w 1970 roku trafił jako vicarius perpetuus do Rościsławic koło Wrocławia. Pełnił tę funkcję, kiedy to półtora roku później przypadkowo dowiedział się, że do salwatoriańskiego prowincjała w Krakowie trafił list z Zairu (dawnego Konga) z prośbą o przysłanie nauczyciela do tamtejszej szkoły średniej w Sandoa. Prowadzili ją belgijscy Salwatorianie.
- Pamiętam, że jechałem na rowerze z Bagna do Rościsławic, a z naprzeciwka, także rowerem, mój były uczeń, wówczas już kleryk Korneliusz Policki. To on powiedział mi o liście. W ogóle się nie zastanawiałem. Stwierdziłem, że chętnie pojadę do Afryki - wspomina ks. Boroń.
Zaczęła się korespondencja z Zairem. Trwała kilka miesięcy. W efekcie mój rozmówca w 1973 roku trafił do Belgii, gdzie w grupie językowej uczył się francuskiego. 30 sierpnia wyleciał do miasta Lubumbashi w południowym Zairze.
- Wtedy ten kraj nosił jeszcze taką nazwę, zamiast Konga, będącego pozostałością po czasach kolonialnych - wyjaśnia misjonarz. - Dopiero po zamachu stanu w latach 90. ponownie nazywa się Kongo.
Po przylocie kilka dni mieszkał w Lubumbashi w domu ojców Salezjanów:
- Byłem tam do czasu, kiedy jeepem przyjechał po mnie Lawrence Jansens, przełożony Salwatorianów. Razem pojechaliśmy do odległego o 800 km Sandoa. 12 września 1973 rok poszedłem na pierwszą lekcję w tamtejszej szkole.
Uczył w niej dwa lata.
- Trwało to do czasu, kiedy prezydent Mobutu zarządził zairianizację i laicyzację szkolnictwa państwowego. Z dnia na dzień straciłem pracę - stwierdza ks. Boroń. - Miałem już wykupiony bilet powrotny, kiedy spotkałem Polaków uczących na uniwersytecie w Lubumbashi. Był rok 1975. To oni namówili mnie, bym postarał się o etat w tej uczelni. Złożyłem wniosek i.... do teraz jestem asystentem na Wydziale Weterynarii.
W roku 1983, kształcąc młodych Afrykanów, uzyskał tytuł doktora Uniwersytetu Jagiellońskiego.
- Zaproponowano mi przeprowadzenie pomiarów antropometrycznych dzieci i młodzieży z rejonów wiejskich i miejskich. Na każdym musiałem dokonać 30 różnych pomiarów - tłumaczy przebywający obecnie na leczeniu w Mikołowie ksiądz. - Jeździłem w tym celu po wioskach odległych od Lubumbashi o kilkaset kilometrów. Zmierzyłem około tysiąca dzieci. Pracę obroniłem w Krakowie 24 listopada 1983 roku pod kierunkiem prof. Pawła Sikory. Dopiero kilka dni temu dowiedziałem się, że zmarł w październiku tego roku. Gdybym wiedział o tym, na pewno pojechałbym na pogrzeb.
Misjonarz mieszkał już wówczas od kilku lat właśnie w Lubumbashi. Jakiś czas spędził u Salezjanów, później w siedzibie Instytutu prowadzonego przez Andre Barbie.
- Musiałem się jednak stamtąd wyprowadzić - opowiada. - Dochodziło w tym miejscu do bandyckich napadów. Pewnej nocy grupa oprychów zaatakowała sam Instytut. Nie potrafili sforsować drzwi, to wybili dziurę w murze. Już mieli wchodzić, kiedy nadjechała wezwana telefonicznie pomoc.
Od 1994 roku ojciec Stefan mieszka w salwatoriańskim budynku pełniącym funkcję tymczasowego mieszkania współbraci udających się do Europy.
- Białych Salwatorian jest już w Kongo niewielu - przyznaje. - Można powiedzieć, że to już ostatnie pokolenie białych misjonarzy. Ich miejsce zajmują miejscowi księża.
Cóż, kiedy nawet oni nie są w stanie zapewnić duchowej opieki nad mieszkańcami odległych od miast wiosek.
- Pracując na uniwersytecie przez 16 lat dojeżdżałem do oddalonej o 10 km od centrum Lubumbashi szkoły średniej - kontynuuje swą opowieść o. Stefan. - Przygotowywałem młodzież do chrztu i komunii świętej oraz odprawiałem dwa razy w tygodniu msze. Tak było do czasu napadu, podczas którego zraniona została żona dyrektora i szkołę w 1991 roku przeniesiono.
Znowu pozostała mu jedynie praca na uniwersytecie. Nie na długo jednak.
- Poproszono mnie, bym dojeżdżał do parafii św. Augustyna w jednej z oddalonych dzielnic. Najpierw jeździłem tam motorem, później jeepem. Cóż, kiedy w Wielkanoc 1993 roku, gdy razem z chórzystami wracałem stamtąd jeepem landcruserem, napadnięto na nas. Zatrzymałem się, by zabrać stojącego przy drodze autostopowicza, który okazał się bandziorem. Dwaj inni wyszli zza termitiery. Jeden skierował na mnie karabin. Kiedy zobaczyłem wymierzoną w siebie lufę, wyliczyłem sobie, że moje marne życie jest więcej warte od tego samochodu. Wyszliśmy z auta. Ściągnęli mi nawet zegarek z ręki. Kilka dni później podrzucili pod kościołem św. Bernadety mój habit, ale auta już nie odzyskaliśmy.
W tym samym czasie zwrócono się do ojca Stefana, by pomógł w ewangelizacji mieszkańców jednej z wiosek w pobliżu Lubumbashi. Nie wiedział jeszcze wtedy, że otwiera się przed nim droga do spełnienia prawdziwie misjonarskiej posługi.
- Nim odprawiłem pierwszą mszę, pojechałem zobaczyć tę wioskę. Ujrzałem krytą słomą prowizoryczną kaplicę - wspomina. - Stwierdziłem, że trzeba to zmienić. Z pieniędzy, które zaoszczędziłem pracując na uniwersytecie, zleciłem mieszkańcom wypalenie cegieł i postawienie nowej.
Od tego czasu objął opieką kilka kolejnych wiosek. W każdej z nich stanęła kaplica przez niego sfinansowana. Są już w: Munama Gar, Kasamba II, Kansaba, Kasamba I, Kashamata, Fikupa I, Carima, Baya, Kasombo i Fikupa II. Ksiądz Boroń odprawia w nich msze, udziela chrztów i komunie święte. Planuje podobne inwestycje w kolejnych wioskach.
Jak mówi, czasami dochodzi do niezwykłych, jak na polskie warunki, sytuacji. Chrztu udziela się nie tylko małym dzieciom, ale również dorosłym:
- W tym roku w wiosce Baya chrzest przyjęła 60-letnia Matylda. Udzielałem też w wiosce Fikupa I ślubu parze, w której panna młoda jednego dnia przyjęła cztery sakramenty: chrztu, komunii, małżeństwa i bierzmowania - po czym dodaje - Kiedy byłem w Polsce w 1994 roku, w Katowicach kupiłem 20 sukienek komunijnych. Wypożyczam je przystępującym do sakramentu dziewczynom. Przez te lata sukienki się jednak poniszczyły. Dlatego zwróciłem się do parafian, by zechcieli podarować te, w których ich córki przyjęły I Komunię w Polsce. Im nie są już potrzebne, a moim podopiecznym sprawią wielką radość.
Najbliższa komunia zostanie odprawiona w wiosce Mapongo. Nie ma w niej jeszcze kaplicy, ale ks. Stefan już planuje ją postawić.
Do Konga wraca 4 grudnia. Ma nadzieję, że weźmie ze sobą cały transport komunijnych sukienek.

(okrojona wersja w: Dziennik Zachodni, 278/2002)

 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego