Subkultury młodzieżowe link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza


Subkultury młodzieżowe. Bunt nie przemija.
Wydawnictwo KOS, Katowice 2005.

ISBN 83-89375-81-8



(fragmenty)


Wiecznym dzieciom,
które nie potrafią pogodzić się

z upływem czasu



SPIS TREŚCI:

Subkultura

Od anarcholi do japiszonów
anarchiści, antyfaszyści, antyglobaliści, beatlemania, bikiniarze, bitnicy, blokersi, cybermaniacy, depeszowcy, discomani, discopolowcy, dresiarze, ekolodzy, git-ludzie, goci, groupies, grunge’owcy, hackerzy, hip-hop, hipisi, klubowicze, metalowcy, pacyfiści, pomarańczowa alternatywa, popersi, psychole, punk, rastamani, ridersi, rockersi, ruchy wyznaniowe, sataniści, skini, sportowcy, sprejowcy, straight edge, szalikowcy, ścigacze, yassowcy, yuppies
Image

ubiór, włosy, akcesoria, slogany, symbole, gesty
Z regału kontestatora

Muzyka

piosenki, które zmieniły świat

piosenki, które zmieniły Polskę

Buntownicy bez powodu

Graffiti

Prekursorzy kontestacji, Bardzo krótka historia rock and rolla, Droga przez wiatr, Rok 1963, Niepokorny chłopak, Muzyka buntu, Spektakle światła i dźwięku, Bóg gitary, Chwile złudnego szczęścia, Wielcy nieobecni, Wieczna podróż, Niezwykły rok 1969, Trzy dni, które zmieniły Amerykę, Miłość w rytmie rocka, Cesarz reggae, Wielki szwindel, Dziecko ery wodnika, A to Polska właśnie..., Bunt nie przemija
Artyści są wieczni
Janusz Panasewicz (Lady Pank), Marek Piekarczyk (TSA, Balls Power), Andrzej Nowak (TSA, Złe Psy), John Porter (Porter Band), Krzysztof Grabowski i Robert Matera (Dezerter), Muniek Staszczyk (T. Love), Małgorzata Ostrowska (Lombard), Wanda Kwietniewska (Lombard, Banda i Wanda), Andrzej Wodziński (Easy Rider), Rahim (Paktofonika, Pokahontaz), Michał Pfeif i hrabia von Fochmann (Pogodno), Artur Gadowski (IRA), Krzysztof Jaryczewski (Oddział Zamknięty, Jary Band), Cezary Zabała-Strzelecki (Oddział Zamknięty), Jacek Dewódzki (Dżem, Revolucje), Andrzej Urny (Perfect, Krzak, VooBooDoo, Okitoki), Sebastian Riedel (Cree), Lech Janerka (Klaus Mitffoch), Jakub Kawalec (Happysad)
Bonus
Łańcuch czystych serc, Najgorzej w życiu to samotnym być
Bibliografia
Lektura uzupełniająca (wybór), Bibliografia muzyczna (wybór)



(…)

GRAFFITI

BARDZO KRÓTKA HISTORIA ROCK AND ROLLA

Rok 1954 to był dziwny rok. Amerykanie właśnie próbowali ochłonąć po wojnie w Korei. Tymczasem w niektórych rozgłośniach radiowych obok spokojnych melodyjnych piosenek coraz zaczęły pojawiać się emanujące nieznaną dotychczas energią szybkie utwory, przy których nijak nie dało się tańczyć. Młodzi zapełniali kina, w których wyświetlano film „Dziki” w reżyserii Laszlo Benedeka z Marlonem Brando w roli głównej, kreującym rolę herszta motocyklowej bandy. Klepiące dotychczas biedę właściciele sklepów oferujących skórzane kurtki i dżinsowe spodnie przestali nadążać z liczeniem pieniędzy z utargu, a fryzjerzy musieli szybko uczyć się dziwnego uczesania polegającego na wygalaniu włosów z tyłu głowy i stawianiu na żelu przydługawych grzywek.
Tak zaczynała się era rock and rolla.


Komety Haleya

Bill Haley miał w ręku konkretny fach - umiał grać na gitarze. Już jako nastolatek zabawiał ludzi na jarmarkach, dając im to, czego od niego oczekiwali, czyli rytmy country, ale po kilku latach zradykalizował swoje upodobania i zaczął wykonywać przynależnego czarnoskórym rhytm and bluesa. Na jarmarki wstępu już nie miał, bo który z prawdziwych Amerykanów chciałby się bawić przy murzyńskiej muzyce, za to w 1954 roku udało mu się wejść za swą kolejna grupą, The Comets, do studia nagraniowego. Uwiecznił w nim utwór „Rock Around the Clock” i od tego czasu muzyka już nigdy nie brzmiała tak, jak wcześniej.
Bill nie miał pojęcia, że oto zmienia dzieje świata.


Mama Elvisa
Kiedy śpiewający od najmłodszych lat w kościelnym chórze Elvis Presley skończył 18 wiosnę życia, musiał w końcu zacząć zarabiać na życie. Został kierowcą ciężarówki. Woził towary, w chwilach przerwy podśpiewywał przygrywając sobie na gitarze. Pewnego dni uznał, że jako kochający syn zrobi frajdę swojej świętującej kolejne urodziny mamie, jeżeli wręczy jej małą płytkę z wykonaną przez siebie piosenką. Wszedł do studia, a niedługo później, zachęcony przez jego właściciela, latem 1954 roku uwiecznił na swym pierwszym profesjonalnym krążku utwór „That’s All Right (Mama)”.
Elvis, gdyby nie urodziny mamusi, być może do końca swych dni rozwoziłby towar.

Muzyka buntu

Rock and roll, który wybuchł z nieprzewidywaną przez nikogo siłą, stał się orężem młodych, szczególnie kiedy w 1955 roku na ekrany kin wszedł film „Szkolna dżungla” w reżyserii Richarda Brooksa, ukazujący stosunki w jednej z nowojorskich szkół. Ścieżkę dźwiękową stanowiły do niego „Rock Around the Clock” i inne rockandrollowe utwory. W tym samym roku w kinach pojawił się „Buntownik bez powodu” z Jamesem Deanem w roli głównej. Młodzi Amerykanie poczuli, że mogą burzyć ustalony porządek świata. Już wcześniej uzmysłowiła im to książka J. Salingera „Buszujący w zbożu”, ale tak naprawdę dopiero teraz uznali, że wartości, jakie wyznawali ich rodzic, można zamknąć w muzeum.

Pozostałe gwiazdy
Kiedy Chuck Berry miał 18 lat, w 1944 roku trafił na trzy lata do poprawczaka. Po wyjściu chwycił za gitarę i jako urodzony buntownik od razu grywał rhytm and bluesa. Zadebiutował w roku 1952, a już kilka lat później miał na koncie takie przeboje, jak „Johnny B. Good” czy „Roll Over Beethoven”.

Jerry Lee Lewis od gitary wolał pianino. Kiedy podczas koncertów stawał na klawiaturze i stopami wygrywał porywające dźwięki, publiczność szalała. Przestała go kochać, gdy w 1958 roku ożenił się ze swoją trzynastoletnią kuzynką. Zresztą Berry’emu też zaszkodziła nastolatka - w 1959 roku został oskarżony o gwałt na małoletniej Indiance.

W tym samym roku zginął w katastrofie lotniczej Ritchie Valens, który zyskał sławę przebojami „Donna” i „La Bamba”. Tym samym samolotem leciał inny gwiazdor rock and rolla - Buddy Holly.


Rock
Wówczas wróżono już rock and rollowi śmierć. Po kilku latach jego dominacji na listach przebojów uznano, że wszyscy są nim znużeni. Na dodatek „Król” Elvis odbywał właśnie służbę wojskową i jego miejsce w sercach słuchaczy zaczęli zajmować inni wykonawcy w stylu Cliffa Richarda czy Paula Anki. I być może tak rzeczywiście by się stało, gdyby wkrótce nie zajaśniały gwiazdy Boba Dylana, The Beatles, Rolling Stones i innych buntowników muzycznej sceny. Rock and roll przeobraził się w muzykę rockową.

(…)
MUZYKA BUNTU

Na wydanej w 2001 roku solowej płycie "Godess In The Doorway" Mick Jagger zamieścił utwór "God Gave Me Everything", czyli "Bóg dał mi wszystko". Najpewniej nie miałby okazji zaśpiewać tych słów, gdyby nie był przed laty zbuntowanym przeciwko światu młodym człowiekiem. To właśnie między innymi dzięki niemu niepokorny rock and roll ostatecznie przekształcił się w drapieżnego rocka.

Lider pokolenia

Kiedy w 1965 roku Bob Dylan wyszedł na scenę w Newport z elektryczną gitarą w ręku, jego fani przeżyli szok. Mało - przyjęli to wręcz jako zdradę ideałów. Znany dotychczas z folkowych hymnów i uchodzący za przywódcę pokolenia artysta dosłownie zmuszony został przez festiwalową publiczność do ponownego chwycenia za gitarę akustyczną i wykonania dobrze znanych utworów z „Blowin’ in the wind” na czele. Protest słuchaczy nie był jednak w stanie zmienić biegu historii, był raczej potwierdzeniem, że nadchodzi nowe i trzeba się będzie do tego przyzwyczaić.
W tym samym roku ukazała się płyta Dylana „Highway 61 Revisited” zawierająca między innymi utwór „Like a Rolling Stone”. Uchodzi on za jego szczytowe osiągnięcie, a jednocześnie był dowodem, że muzyk na stałe już zastąpił folkowe brzmienie na rockową estetyką, w której dotychczasowa zaduma miesza się z gniewem, a pytania o sens życia zastępuje sprzeciw wobec tego, co dzieje się wokół.


Bez satysfakcji
Rolling Stones, niegrzeczni chłopcy rywalizujący z ułożonymi The Beatles o palmę pierwszeństwa w sercach fanek, zyskali popularność raczej niezliczona ilością ekscesów i niekonwencjonalnym zachowaniem na scenie, niż porywającymi dziełami. Początkowo grupa głównie odtwarzała i przerabiała cudze przeboje, niż tworzyła własne.

Przełom nastąpił w roku 1965. Niechlujni, niepokorni i nieposkromieni Stonesi nareszcie wznieśli się na wyżyny. Wówczas bowiem świat po raz pierwszy usłyszał ich utwór „(I can’t get no) Satisfaction” („Nie odczuwam satysfakcji”), w którym wykrzyczeli całe swoje niezadowolenie z niego. Więcej - pokazali, że bunt w ich wykonaniu jest w stanie porwać tłumy młodych ludzi. Niezwykły i charakterystyczny gitarowy riff otwierający tę piosenkę jest obecnie równie rozpoznawalny jak „Smoke on the Water” Deep Purple i „Stairway to Heaven” Led Zeppelin, a ona sama uchodzi za jedno z najbardziej klasycznych dzieł w historii rocka. Stanowi też kanwę jednej ze scen w filmie Francisa F. Coppoli „Czas Apokalipsy”.

Hasła generacji

Nie ma prawdziwego buntu, który rock ma wpisany w swe korzenie, bez dramatycznych deklaracji. Młodzież ich potrzebuje, tym bardziej, jeżeli nie zgadza się ze stylem życia swych rodziców i prawidłami rządzącymi światem. Najgłośniej i najbardziej jednoznacznie wyśpiewał to zespół The Who w piosence „My generation” („Moja generacja”) zawartej na wydanej w 1965 roku płycie pod tym samym tytułem. W swym sprzeciwie zawarł tekst „Mam nadzieję, że umrę, nim się zestarzeję”, a za nim przyjęły go jako pokoleniowe hasło tysiące nastolatków wyznających slogan „Nie wierz nikomu po trzydziestce”. I nieważne, że po latach zastąpiło je pogodzenie się młodych buntowników z lat 60. z rzeczywistością, gdyż w kolejnych wersjach podobne słowa wróciły w hasłach następnych pokoleń. W latach 70. popularne stało się „No future” (Nie ma przyszłości) subkultury punk, a kilkanaście lat później Kurt Cobain, lider kultowej Nirvany, nosił koszulkę ze sloganem "I hate myself and I want to die" (Nienawidzę siebie i chcę umrzeć).

Bo przecież nie o dosłowność tych dekadenckich stwierdzeń tutaj chodzi, lecz o zawierającą się w nich niezgodę na świat. Dla wielu staje się ona inspiracją do zmieniania go na lepsze i do szukanie swego w nim miejsca. Dzięki temu współautor „Satisfaction” Mick Jagger na swej solowej płycie mógł zamieścić utwór ze słowami „God gave me everythigh I want” ("Bóg dał mi wszystko, czego chciałem"). Na pewno nie miałby okazji go zaśpiewać, gdyby sam przed czterdziestu laty nie był zbuntowanym młodym człowiekiem.


NIEZWYKŁY ROK 1969

30 stycznia 1969 roku grupa The Beatles dała ostatni publiczny koncert. Muzycy zagrali na dachu ich własnej firmy „Apple”. Występ przerwała pozbawiona szacunku dla legendy policja. Legenda zresztą nie miała szacunku dla samej siebie.
Wielka czwórka już od kilku miesięcy była skłócona. Duży wpływ na to miały kobiety liderów. Paul McCartney dwa miesiące później poślubił Lindę Eastman. Również w marcu John Lennon wziął ślub z Yoko Ono. W maju nagrał z nią słynne „Give Peace a Chance” („Dajcie szansę pokojowi”), utwór, który stał się jednym z hippisowskich hymnów.

W tym samym czasie dorosła Ameryka zastanawiała się, co począć z długowłosymi, których pacyfistyczna ideologia była dla niej zagrożeniem nie mniejszym niż siły Vietkongu w Wietnamie. Buntowali się studenci. Ich rewolcie poświęcony jest powstały w 1969 roku film Stuarta Hegemanna „Strawberry Statement”, w którym kluczową rolę spełnia lennonowskie „Give Peace a Chance”. Buntowali się ci, którzy już dostali bilety do Wietnamu, ale nie bacząc na nic, palili je. Takie sceny pokazuje święcący wówczas triumfy na Brodwayu musical „Hair”. Lennon otwarcie to popierał. W listopadzie odesłał angielskiej królowej otrzymany od niej wcześniej order, by zaprotestować przeciw poparciu przez nią amerykańskiej interwencji w Wietnamie.
Kiedy trwała już agonia The Beatles, wstrząsy targały drugim muzycznym gigantem, czyli Rolling Stones. Aspirujący do roli jej lidera Brian Jones „rozwiązał” problem, topiąc się 2 lipca 1969 roku we własnym basenie. Pozycja Micka Jaggera stała się niezagrożona. Trzy dni później wystąpił na czele formacji podczas festiwalu w londyńskim Hyde Parku. Przyszło 250 tysięcy ludzi, którzy jeszcze nie wiedzieli, że już za jedenaście dni wystartuje Apollo XI, a za kolejnych pięć pierwszy człowiek postawi nogę na Księżycu. Długowłosa publiczność wolała muzykę, zatem już wkrótce impreza Stonesów została przyćmiona przez inną. 15 sierpnia rozpoczął się w leżącej obok Woodstock miejscowości Bethel najbardziej znany koncert wszechczasów. Wystąpili Janis Joplin, The Who, Jimi Hendrix i dziesiątki innych wykonawców. Oglądało ich ponad 300 tysięcy ludzi, a samo wydarzenie utrwalił w filmie „Woodstock” (1969) Michael Wadleigh.

W grudniu Rolling Stones, nieobecni w Bethel, pragnęli przebić wszystko koncertem w Altamont, ale zapisał się on w historii głównie śmiercią kilku uczestników. Między innymi zasztyletowany został podczas niego przez członka Hells Angels młody murzyn Meredith Hunter (o tych wydarzeniach mówi film dokumentalny „Gimme Shelter” z 1970 roku).
„Aniołowie” tworzyli gangi, będące zaprzeczeniem pacyfistycznej ideologii hipisów. Terroryzowali ich, przemierzając Amerykę na motocyklach. Byli młodzi i źli. Bynajmniej nie taki obraz zakochanych w pokonywaniu przestrzeni młodych ludzi pokazał Denis Hopper w powstałym w 1969 roku filmie „Easy Rider”, w którym jedną z ról grał nieznany jeszcze wówczas Jack Nicholson.

„Swobodny jeździec” stał się klasykiem obrazów utrzymanych w konwencji filmów drogi, poświęconych nieustannej podróży w poszukiwaniu szczęścia i wolności. Wszystkie one były pokłosiem słynnej książki „W drodze” Jacka Kerouaca, który zmarł w październiku 1969 roku. Nie żyła już wówczas śliczna Sharon Tate, żona Romana Polańskiego, która, będąc w ósmym miesiącu ciąży, 8 sierpnia została z wyjątkowym okrucieństwem zamordowana przez grupę Charlesa Mansona. Słynny reżyser był wtedy  nieobecny. Opowiada o tym książka „Helter Skelter” Vincenta Bugliosiego i Curta Genrty’ego, która doczekała się ekranizacji najpierw w roku 1976, a później w 2004 z Jeremy Daviesem w roli Mansona i Markiem Proboszem jako Polańskim. Tytuł zaczerpnięto z piosenki Beatlesów zamieszczonej na „białym albumie” z 1968 roku – takie właśnie słowa banda zapisała krwią na drzwiach domu, w którym dokonała morderstwa.
We wrześniu 1969 roku ukazała się płyta „Abbey Road” The Beatles. Jednocześnie John Lennon poinformował pozostałych członków zespołu, że odchodzi. To oznaczało koniec. Informacji tej nie podano jednak do publicznej wiadomości. Ostateczny kres legendy nastąpił dopiero kilka miesięcy później. Wiosną 1970 roku ukazał się ostatni krążek grupy „Let It Be”, zaś w kwietniu Paul McCartney oficjalnie ogłosił swoje odejście.

TRZY DNI, KTÓRE ZMIENIŁY AMERYKĘ

Najkrócej istniejący naród na świecie liczył pół miliona obywateli. Trwał zaledwie trzy dni. I chociaż od tamtej chwili minęło już ponad 35 lat, nie dość, że pamięć o nim nie zaginęła, to wciąż ma swoich następców. 15 sierpnia 1969 roku rozpoczął się najważniejszy festiwal XX wieku, czyli Woodstock.

Hipisi

Miała to być jedna z wielu imprez muzycznych tego roku. Organizatorzy przewidywali przyjazd najwyżej kilkudziesięciu tysięcy ludzi i na tyle byli przygotowani. Tymczasem do Bethel, bo to wbrew jego nazwie, właśnie na znajdującej się niedaleko Woodstock farmie Maxa Yasgura odbył się ten festiwal, zjechało pół miliona ludzi. Być może, gdyby chodziło tylko o muzykę, wszystko odbyłoby się zgodnie z planem. W rzeczywistości impreza była jednym z największych zlotów ludzi wyznających hasła hipisowskie.
Hipisi byli kontynuatorami haseł bitników (beat generation), pokolenia, które dekadę wcześniej jako pierwsze jawnie wyraziło swój bunt wobec pogoni za sukcesem i propagowało hasła nieograniczonej wolności jednostki oraz jej prawa do szczęścia. Dla nich z kolei impulsem stał się sprzeciw wobec wojny w Wietnamie. Nosili długie włosy, nie brali udziału w „wyścigu szczurów”, wyznawali hasła „flower power” (siła kwiatów) i „make love, not war” (czyń miłość, nie wojnę), ich znakiem była pacyfa, zwana też „kurzą stopką”. Przełom lat 60. i 70. XX wieku, czyli czas ich dominacji na subkulturowej mapie, określa się mianem Ery Wodnika.


Wyspa miłości
Bethel, czy, jak kto woli, Woodstock, stało się od 15 do 17 sierpnia 1969 roku państwem w państwie. W tym czasie na terenie festiwalu jedna osoba zginęła w wypadku, dwie zmarły z przyczyn naturalnych, a na świat przyszło dwoje dzieci. Nie zanotowano praktycznie żadnych ekscesów. Policja nie musiała interweniować, za to na brak pracy nie narzekały służby medyczne, gdyż wielu z uczestników przesadziło z narkotykami. Jeden z przywódców hipisowskiego ruchu, Abbie Hoffman, powiedział wręcz, że narodził się wówczas naród Woodstock, czyli wspólnota rządząca się swoimi pokojowymi prawami. Było to krótkotrwałe urzeczywistnienie Utopii, coś, czego wcześniej ani później nikomu nie udało się dokonać w takim wymiarze.
Cóż, kiedy bez pomocy z zewnątrz nie byłaby ona w stanie przetrwać. Z powodu lejącego deszczu cały teren zamienił się w grzęzawisko, co zresztą mało komu przeszkadzało, a wręcz symbolicznym obrazem stała się zabawa w obrzucanie się błotem (uwiecznił to w filmie „Woodstock” z 1970 roku Michael Wadleigh). Zajęci wyłącznie rozrywką i wolną miłością odcięci od świata młodzi ludzie pozbawieni byli jednak żywności, środków higieny, suchych ubrań... To wszystko zrzucano im z helikopterów, które już następnego dnia pojawiły się nad farmą Yasgura. I chociaż powszechna była opinia o festiwalu jako wyuzdanej zabawie nieodpowiedzialnego tłumu, przynajmniej niektórym Amerykanom uświadomił on, że wiele ich dzieci nie chce mieć nic wspólnego z ich mieszczańskimi ideałami. Wodstock stał się kulminacyjną chwilą wielkiego pokoleniowego buntu wobec hipokryzji, wszechwładzy pieniądza i fałszywego patriotyzmu.

Muzyka
Aczkolwiek festiwal był zjawiskiem bardziej kulturowym, niż artystycznym, trudno jednak nie wspomnieć o muzyce, wszak to ona była głównym punktem programu. Dla półmilionowej rzeszy zagrały gwiazdy tamtego okresu: Jimi Hendrix, Jefferson Airplane, Ten Years After, Janis Joplin, The Who, Joan Baez. Z tytanów rocka zabrakło, co prawda, Beatlesów, Rolling Stonesów, The Doors i Boba Dylana, który nie zjawił się, chociaż przebywał akurat całkiem niedaleko tego miejsca, za to swoją późniejszą karierę występowi na festiwalowej scenie zawdzięczają Joe Cocker i Carlos Santana.

Ideały wciąż żywe
Od tamtego czasu były festiwale i większe, i ważniejsze pod względem muzycznym, i lepiej zorganizowane. Okres pokolenia dzieci kwiatów traktowany jest dzisiaj jako kilkuletni epizod w historii świata, a naiwny idealizm tej generacji, wierzącej w możliwość przekształcenia Ziemi w prawdziwy raj, wyśmiał już niejeden. Koncerty z okazji 25 i 30 rocznicy tamtych wydarzeń były jedynie marketingowym zabiegiem służącym nabiciu kabzy organizatorów bazujących na sentymentalizmie tych, którzy pamiętają rok 1969.
Mimo to trudno uznać Woodstock za zamkniętą kartę. Nieprzypadkowo z nazwy tej korzysta Jurek Owsiak organizujący od dziesięciu lat swój festiwal, którego hasłami są miłość, przyjaźń i muzyka. Przeciwnicy wszelkich wojen tak jak hipisi uczestniczą w pacyfistycznych manifestacjach. Wyznający anarchię mieszkańcy dzisiejszych squotów organizują się na kształt ówczesnych komun. Nawet hedonistycznie nastawieni do świata fani muzyki klubowej bawią się podczas imprez i parad pod hasłem miłości. Można chyba zatem spokojnie stwierdzić, że naród Woodstock ciągle istnieje.

CHWILE ZŁUDNEGO SZCZĘŚCIA

Trudno powiedzieć, kim był człowiek, który tysiące lat temu odkrył, że pewne rośliny dają halucynogenne efekty. Fakt faktem, że wiedza ta stała się bronią wszelkiej maści szamanów, kapłanów i proroków, którzy wykorzystywali ją raz w celach leczniczych, innym razem dla osiągnięcia władzy, a kiedy indziej po to, aby zniewolić tłumy. Choć jednak narkotyki znane są ludzkości od wieków, dopiero w ubiegłym stuleciu stały się społecznym problemem. Co więcej, zestaw naturalnych używek uzupełniły sztucznie uzyskiwane w laboratoriach chemicznych substancje odurzające. Narkomania przemieniła się w biznes przynoszący krocie, ponieważ uzależnionych przybywa w geometrycznym postępie.

Hostia Ery Wodnika
A zaczęło się tak niewinnie, od marihuany palonej dla osiągnięcia spokoju, przeżycia odkrywczych wizji, doznania wzniosłych przeżyć. Powszechnie sięgali po nią bitnicy, a literacki popis ich i swojej fascynacji narkotykowymi odlotami dał w książkach William Burroughs. W latach 50. pojawiło się w powszechnym użyciu odkryte jeszcze przed II wojną LSD, które w następnej dekadzie przyczyniło się do narkotykowego boomu. To nie hipisi wymyślili narkotyki, ale właśnie oni spowodowali gwałtowne nimi zainteresowanie. Trudno się temu dziwić. Wszak ich mistrzami byli poeta Allen Ginsberg (poemat „Skowyt”), prozaik Ken Kesey (powieść „Lot nad kukułczym gniazdem”) i psychiatra Timothy Leary (rozprawa „Polityka ekstazy”), którzy uczynili z LSD hostię Ery Wodnika. W poświęconym tym czasom filmie „Hair” w reżyserii Milosa Formana znalazła się zresztą scena swoistej komunii, czyli częstowania długowłosych pastylkami narkotyku. Efektem była psychodeliczna wizja głównego bohatera wywołująca uczucie szczęścia i ukojenia. W konwencji niewinnego animowanego obrazu utrzymany jest filmik do piosenki Beatlesów „Lucy in the Sky with Diamonds”, będącej niczym innym, jak muzyczną apoteozą narkotyku. Pierwsze litery tytułu, czyli LSD, nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości. Obrazu dopełnia ówczesna muzyka grupy Pink Floyd, która w latach 60. rozpoczęła psychodeliczną rewolucję.

Ponura pamiątka
To tylko jedna strona medalu. Trzej główni propagatorzy LSD dożyli szczęśliwie dosyć sędziwego wieku, nie miały jednak tego szczęścia miliony młodych, którzy dali się wciągnąć w narkotykowe szaleństwo. Naśladowali w tym swoich idoli, zmarłych na początku lat 70. z powodu przedawkowania: Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i Jima Morrisona. Oni również uwierzyli w złudne szczęście, jakie daje zażywanie środków odurzających.
Już w 1971 roku pojawił się na ekranach film „Panic in the Needle Park” (polski tytuł „Narkomani”), ukazujący problem uzależnienia od narkotyków. Tytułowy Needle Park (Park Igieł) był centrum handlu nimi w Nowym Jorku. Film bez upiększeń pokazuje piekło, jakie przeżywają ludzie niepotrafiący uwolnić się od nałogu. Przekonywał, że narkotyki, dla wielu będące tylko jednym z symboli czasów hipisowskich, w rzeczywistości stały się ponurą pamiątką po nich.

Piekło uzależnienia
Można ściąć długie włosy i zamienić kwiecistą hipisowską koszulę na garnitur i krawat, o wiele trudniej zrezygnować z codziennej działki narkotyku. W przejmujący sposób ukazali to autorzy przeniesionej w 1981 roku na ekran książki „My, dzieci z dworca ZOO”. Powieść powstała na podstawie autentycznej relacji uzależnionej nastolatki. Jak wyglądało to w polskich realiach, ukazuje „Pamiętnik narkomanki” Barbary Rosiek.
Niestety, właściwych wniosków z ich doświadczeń nie potrafią wciąż wyciągnąć miliony młodych ludzi. Wszyscy, sięgając po pierwszą działkę, działają w przekonaniu, że są w stanie uniknąć uzależnienia. Bohaterki obydwu autobiograficznych książek zdołały wyjść z nałogu. Taką silną wolą potrafi wykazać się jednak niewielu. Dlatego ośrodkom leczenia uzależnień długo jeszcze nie zabraknie podopiecznych.

A TO POLSKA WŁAŚNIE...

W porównaniu do wyjątkowo buntowniczych, jak na polskie warunki, lat 60., kiedy pod sztandarem sloganu „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” swoje triumfy święcili Czesław Niemen i Czerwone Gitary oraz wielu innych wykonawców, następna dekada jawi się jako czas dominacji piosenek „miłych, łatwych i przyjemnych”. Gdyby prowadzone były wówczas jakieś muzyczne listy przebojów, czołowe miejsca okupowałyby takie grupy, jak Partita, Aura, Happy End czy też Zdzisława Sośnicka i Irena Jarocka, czyli, krótko mówiąc – obciach. Co prawda znakomitą pierwszą płytę nagrała niemizdrząca się wtedy jeszcze do masowego odbiorcy Budka Suflera, w drugiej połowie lat 70. pojawiły się pierwsze punkowe kapele, a SBB z Józefem Skrzekiem na czele zdążyło już nagrać kilka płyt, które na zawsze weszły do kanonu polskiej muzyki rockowej, to jednak dopiero rok 1980 zapoczątkował nową erę zbuntowanych szarpidrutów...

Rola Kaczkowskiego
Początki były niewinne i nie wróżyły rewolucji. Nagle zaczęli pojawiać się młodzi ludzie, którzy chwalili się przysłanym przez ciocię z Ameryki krążkiem grupy Yes, inni jak oka w głowie strzegli albumu Floydów, byli też tacy, którzy, po powrocie z wycieczki na Zachód, przywozili opowieści o innych dziwnych dźwiękach, jakich się tam słucha. Jeżeli ktoś im nie wierzył, odsyłali go do audycji pierwszego muzycznego guru w Polsce, czyli Piotra Kaczkowskiego, prowadzącego audycje w III programie Polskiego Radia. To właśnie on, konsekwentnie unikający pokazywania swej twarzy, co wzmagało tylko zainteresowanie, prezentował pierwsze płyty wielkich: Genesis, Jethro Tull, czy King Crimson, ale też takich na przykład grup, jak zapomnianego niestety Flash and the Pan czy Dickson House Band. Dzięki niemu, zamawiając kolejną płytę u cioci po drugiej stronie Atlantyku, prosiło się nie o Donnę Summer czy Bee Gees, lecz o Queen albo Nazareth.

Młodzi z garażu
Kolejność rzeczy stała się naturalna. W garażach w różnych miejscach kraju nad Wisłą pojawili się młodzieńcy z gitarami, którzy nie ograniczyli swej fascynacji muzyką płynącą z radia lub z zakupionych na bazarach za ogromne wówczas pieniądze winylowych płyt tylko do jej słuchania. Oni chcieli być tacy, jak ich muzyczni idole. Na „Meluzynach” (to taki odbiornik radiowy z zamierzchłych czasów z osobnym wzmacniaczem) lub własnoręcznie skonstruowanych piecykach gitarowych zaczęli naśladować swych znajomych z płyt. Co starsi i zamożniejsi sprowadzali profesjonalny (na nasze warunki) sprzęt, za to bardziej zbuntowani wypięli się na Kaczkowskiego i zasłuchali w świeżym jeszcze punku odrzucającym wszystko, co było przed nim. To był początek wielu kapel, które z różnym powodzeniem szturmować poczęły kolejne polskie sceny.

W Jarocinie
Rewolucja musiała wcześniej czy później wybuchnąć. I wybuchła. Przybrała nazwę Muzyki Młodej Generacji. Tym mianem zaczęto określać wszystko, co na polskiej scenie oddaliło się od Maryli Rodowicz i Urszuli Sipińskiej na tyle, by móc mówić o nowym zjawisku.
Skanalizowaniu i ukierunkowaniu tej młodzieńczej energii miał służyć festiwal w wielkopolskim Jarocinie. Pierwsza jego edycja (przygotowywana jest obecnie pełna historia tej imprezy pióra Grzegorza K. Witkowskiego „Bunt to grunt”) odbyła się w roku 1980.  Wbrew zamierzeniom decydentów zagrały podczas niej zespoły, które z kontestowania rzeczywistości uczyniły swój oręż. Kolejne lata festiwalu, za organizację którego odpowiedzialny był Walter Chełstowski, tylko potwierdziły tę opinię. Chociaż grały na nim różne zespoły, przeważała muzyka punk (dokumentuje to film „Fala” z 1985 roku w reżyserii Piotra Łazarkiewicza, w tym samym roku powstał także przepełniony muzyką tych lat fabularny obraz „To tylko rock” Pawła Karpińskiego).
I tak już było do końca, czyli do roku 1994, gdy w czasie festiwalu doszło do ulicznych zamieszek. Musiało minąć ponad 10 lat, by w 2005 roku doczekał się wznowienia. Ponownie przebiegał pod znakiem punka.

Iza i Kora
Tymczasem na festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu wystąpiła w 1980 roku Budka Suflera. Akompaniowała, zamiast tragicznie zmarłej w katastrofie lotniczej Annie Jantar – Izabeli Trojanowskiej (piosenkarka i aktorka, obecnie bardziej znana z roli w serialu "Klan"). Wokalistka zaśpiewała „Tyle samo prawd, ile kłamstw” i młoda Polska dosłownie oszalała na jej punkcie. To tak też można śpiewać? Rok później Trojanowska z zespołem Stalowy Bagaż zaprezentowała się w Opolu „Pieśnią o cegle” tylko potwierdzając pozycję pierwszej damy polskiej muzyki początku lat 80. O ten tytuł mogła z nią wówczas rywalizować wyłącznie Kora, wokalistka zespołu Maanam, który zdobył publiczność utworami utrzymanymi w nowofalowym stylu.
Kolorytu dopełniały w tym czasie głównie bluesrockowy Dżem, artrockowy Exodus, punkowa Brygada Kryzys, hardrockowe Turbo oraz łączący różne style Perfect.

Giganci

I kiedy wydawało się, że to one zagarną i podzielą serca nastoletnich słuchaczy, szybko pojawiły się kolejne zespoły. Dość wspomnieć Republikę, Lady Pank czy Oddział Zamknięty. To ich piosenki walczyły o jak najlepszą pozycję na najpopularniejszej wówczas liście przebojów Marka Niedźwieckiego w „Trójce”, zaś innych wykonawców tylko próbowały (lub nie) na nią się wedrzeć. Rockowy boom w Polsce stał się faktem, zaś grupy grające inną muzykę stanowiły jedynie margines.


(…)

ARTYŚCI SĄ WIECZNI

ANDRZEJ NOWAK: Nigdy nie zostanę starym prykiem
Zły Pies

- Masz rybki w domu?

- Już nie.
- A ptaszki?
– Ptaszków też już nie mam. Zostały mi same klatki, ale trudno, żeby po dwunastu latach nieobecności w domu moja hodowla jeszcze się zachowała.
- Kotów wobec tego też nie masz?
– Zaskoczę cię - mam trzy!
- A psów ile?
- Pięć pitbulli.
- Miałem okazję zobaczyć je kiedyś na scenie, podczas koncertu....
- Bo jeżdżą ze mną. Ludzie robią nagonkę na te psy, istnieje jakaś bzdurna polityka niszczenia tej rasy [ aż mnie zatyka ze złości, gdy o tym myślę [ a przecież pitbull to kochane zwierzę, tylko je trzeba właściwie ułożyć. Wcale nie jest agresywny, jak niektórzy twierdzą. To normalny, zdrowy kundel [ że tak powiem [ bo to mieszanka kilku ras, a mieszanka ma zawsze dobrze poukładane w głowie. Nie spotkałem się jeszcze z agresją pitbulla.
- No, jeżeli twoje koty jeszcze żyją, to chyba rzeczywiście tak jest...
- ... a powiem ci na dodatek, że mam jeszcze kilka jeży i im moje pitbulle też nic złego nie robią, bo są bardzo łagodne. To ja jestem zły pies. Nie wiem, czy przypadkiem nie mam w sobie bakcyla wilkołaka, bo z psami się wychowałem.
- Masz pięć łagodnych pitbulli, a swoją kapelę nazwałeś Złe Psy. Dlaczego?
- Bo jak by to brzmiało - Dobre Psy? Jeszcze by mi wtedy kazali kolędy śpiewać. Złe Psy to dobrze brzmi. Zresztą kiedy byłem w Stanach, miałem ksywkę „Bad Dog”, czyli właśnie Zły Pies. I tak już zostało.
- Wspomniałeś o pobycie w USA. To była długa przerwa między obecną karierą, a grą w TSA, które współtworzyłeś w latach 80.
- Pominąłeś jeszcze parę nazwisk, na przykład Martynę Jakubowicz, z którą nagrałem dwie płyty, oraz Tadeusza Nalepę, z którym długo koncertowałem.
- Wszystko się zgadza, ale obecnie poza Złymi Psami ponownie jest TSA, które po okresie niebytu reaktywowało się w oryginalnym składzie sprzed dwudziestu lat. Kółko się zamyka?
- Już ktoś powiedział, że zatoczyłem wieloletnie koło po świecie, żeby wylądować tam, gdzie się urodziłem. A przecież koło się zawsze zamyka. Teraz ponownie mieszkam w Opolu i znowu gram z TSA.
- Czy to jest jednak takie samo TSA jak wtedy, ta sama żywiołowość, te same emocje?
- Lata robią swoje, to fakt, ale to jest tak jak w piosence Złych Psów, gdzie w refrenie śpiewam, że ja się nigdy nie zmieniam i zawsze jestem sobą. Nie wyobrażam sobie, żebym kiedyś miał być inny. Może dlatego młode dziewczyny ciągle mnie kochają? Bo ja też czuję się młody, jakbym miał cały czas dwadzieścia parę lat. Nigdy nie zostanę starym prykiem, który drze mordę na żonę. Mam swój styl życia i dlatego potrafię z młodymi ludźmi znaleźć wspólny język. Chcę normalnie żyć, grać na gitarze, hodować psy, składać swoje motocykle, na których jeżdżę już ponad dwadzieścia lat, i cieszyć się, że jest dobrze.

(lipiec 2003)


JACEK DEWÓDZKI: Pearl Dżem, czyli zmagania z legendą
Wehikuł czasu


- Jesteś człowiekiem, który zastąpił w Dżemie Ryśka Riedla. Traktowałeś to jako coś naturalnego czy jako przekleństwo?

- Z upływem czasu moje podejście to tej sprawy zupełnie się zmieniło. Jak wiadomo, do Dżemu wszedłem z konkursu, z przesłuchań, jakie odbyły się jeszcze za jego życia. W maju 1994 roku Rysiek miał jechać się wyleczyć, dlatego na początku faktycznie było to w moim przypadku tylko zastępstwo.
- Jak się wtedy czułeś?
- Tak jakbym miał grać w jakimś zespole. Pomyślałem, że złapałem joba.
- Byłeś wówczas jeszcze nieznanym wokalistą. Chwyciłeś pana boga za nogi?
-[ Może raczej cara za jaja... Nie, nawet nie myślałem w tych kategoriach. Po prostu chciałem grać. Nie wiedziałem, co się stanie i nie miałem zielonego pojęcia, czym jest zespół Dżem, bo mnie to zbytnio nie interesowało.
- To co wcześniej śpiewałeś?
- Grałem w zespole, który aktualnie nazywa się Brathanki, bo tam się niewiele pozmieniało. Większość muzyków, którzy grają w nim obecnie, to mój stary zespół Patchwork. Później powstał inny o tej nazwie w Rybniku, ale oni nie wiedzieli, że taka nazwa już była, zresztą to nieważne, bo tamten zespół już nie istnieje. Rozpadł się, muzycy poszli do Maryli Rodowicz i Steczkowskiej, a ja do Dżemu. Prawdę powiedziawszy, nie czułem na początku żadnego ciężaru, ale później zaczęło dochodzić do mnie, że robię coś w pewnym sensie ekstremalnego.
- To było już po śmierci Riedla?
- Właśnie. Początkowo nie było problemu. Przyjęcie na pierwszych koncertach było wręcz tak przyjazne, że nie wiedziałem, o co chodzi. Mieliśmy grać tylko premierowy materiał, bo to miał być nowy zespół z nowym wokalistą. To nie miała być powtórka z Ryśka.
- Ale przecież śpiewałeś stare numery Dżemu.
- Zespół postanowił w ramach tak zwanej ewentualności przygotować kilka wcześniejszych przebojów, bo jakby gdzieś tam ludzie chcieli, to wtedy trzeba będzie to zaśpiewać. No i w Tarnowie, podczas pierwszego koncertu po śmierci Ryśka miałem takie lekkie ściśnięcie, ponieważ okazało się, że publiczność ma gdzieś promowany materiał na „Kilka zdartych płyt”, lecz chce „Whisky”, „Wehikuł czasu” i trzeba było to grać. Tak naprawdę jednak pierwszy sygnał, że komuś się może nie podobać, że to ja śpiewam, miałem na koncercie w Bytomiu. Trzy osoby z publiczności pokazały to dosadnie palcem fakalcem. W tym momencie zwątpiłem. Spotkaliśmy się z nimi po koncercie i wyszło na to, że właściwie to oni nie mają pretensji do mnie i generalnie nie wiadomo, o co im chodzi, ale jakoby legenda głosiła, że po Ryśku Dżemu już nie ma.
- I wtedy poczułeś, że zaczynasz się zmagać z legendą...
- Tak, to była właśnie ta chwila. I to trwało jakiś czas, aż do koncertu „List do R.” w Spodku. Tam w pewnym sensie miało się rozstrzygnąć, czy to jeszcze ciągnąć czy nie. Wyjście do publiczności spodkowej, która cała gwiżdże, to było coś okropnego. Zespół się tak zestresował, że mieliśmy zacząć od „Malowanego ptaka”, a Adam Otręba się pomylił i zaczął „List do M.!”. Zrobiło mi się mokro w majtkach, musiałem się złapać statywu. I nagle, po trzech taktach, okazało się, że Spodek klaszcze!
- Wygrana bitwa?
- Chyba można tak to określić, chociaż te bitwy do tej pory się odbywają. Całkiem niedawno zaczepiły mnie dwie dziewczyny i powiedziały, że wszystko było fajnie, ale lepiej, jak teraz gram solowo, bo Dżem to jednak Dżem. Na to opowiedziałem im historię, którą przeżyłem niedawno we Wrocławiu. Koleś przyszedł po koncercie Revolucji i powiedział: „Wiesz, ja zawsze lubiłem ten stary Dżem, z Ryśkiem. A wiesz, który numer mi się najbardziej podoba? – „Chcę ci coś opowiedzieć”. A przecież to utwór, który należy do Revolucji, bo chociaż pojawił się na ostatniej płycie Dżemu ze mną, to jest to mój numer autorski!
- Nie śpiewasz w Dżemie od trzech lat.
- Od 14 lutego 2001 roku.
- Dlaczego?
- Bo zostałem zwolniony...
- To brzmi dwuznacznie.
- Bo w tym jest podtekst. Chodziło o nieporozumienia natury artystycznej. Moje ciągoty szły w inną stronę niż reszty zespołu. Oni pragnęli powrotu do Dżemu z czasów Ryśka, a ja ciągnąłem w stronę rockową i grunge’ową. I to realizowałem z istniejącym już wtedy zespołem 230 Volt, który miał być wyrażeniem tego, co chciałbym najbardziej robić. Mogę powiedzieć, że grając w Dżemie tęskniłem za zespołem Pearl Jam.
- Jednak z 230 Volt nie śpiewałeś zbyt długo.
- Ten zespół istnieje nadal, ale beze mnie, bo później stworzyłem Revolucję. Inspiracją tej nazwy był utwór Tracy Chapman. Gramy rocka, ale niektórzy twierdzą, że zespół wyrasta z nurtu muzyki chrześcijańskiej, cokolwiek by to znaczyło. Dostałem nawet przytyk, że znalazłem sobie koryto, bo to teraz jest niby koniunkturalne. A tak naprawdę wzięło się stąd, że często występujemy podczas imprez dla osób niepełnosprawnych i charytatywnych.
- Pochłaniają cię teraz koncerty?
– To nie jest tak do końca. Może z racji wieku, a mam czterdzieści lat, zmieniło się moje spojrzenie na życie i już nie potrzebuję dużej ilości koncertów jak kiedyś, tylko chcę coś zrobić, co miałoby ręce i nogi. A przy okazji będę starał się zakręcić zespół w jakąś mądrą akcję. Nie wiem, czy to nie będzie kwestia na przykład dogadania się z Jarkiem Wajkiem, który opiekuje się ćpunami w Warszawie, albo z jakąś fundacją pomagającą niepełnosprawnym. Zobaczymy.
- Co robisz poza muzyką?
- Nadal jestem nauczycielem przysposobienia obronnego...
- Wciąż?!
- Nawet grając w Dżemie ciągle nim byłem, czyli już od piętnastu lat. Nadal uczę w szkole średniej w Niepołomicach. Trzy dni w tygodniu prowadzę lekcje. A poza tym pracuję w domu dziecka w Nowej Hucie, choć tak naprawdę jest to po prostu pierdel dla małoletnich po wyrokach, którzy mają rodziców, ale zabrano im prawa rodzicielskie. Prowadzę tam zespół, żeby mieli co ze sobą zrobić. Tam się czasami przeżywa koszmarne patologie. Widzi się, jaka naprawdę jest rzeczywistość.
- Za to jesteś chyba dla nich idolem?
– Niby tak, ale z drugiej strony żal mi, że nie mogę więcej dla nich zrobić.
- Za to jak kupią twoją płytę...
- Kupią?! Oni ją prędzej ukradną! W pierwszy dzień mojej pracy zwędzili mi radio z samochodu.
- Ale później pewnie oddali?
- Bynajmniej, ale za to dali spokój samochodowi...

(lipiec 2004)


ANDRZEJ URNY: Nie grałem tylko w... Legii Warszawa
Łu Bu Du

- Wolisz bluesa czy rocka?

- Wydaje mi się, że ta muzyka jest spójna. Wszystko zaczęło się od bluesa, a że istnieje muzyka rockowa, to normalna kolej rzeczy. Lubię obydwa gatunki, w każdym można się tak samo spełnić i wyżyć.
- A sam czujesz się bardziej bluesmanem czy rockmanem?
- Czuję się artystą. Co więcej, kiedyś dostałem nawet nagrodę jako najlepszy gitarzysta jazz-rockowy! Ale to tylko dowód, że liczy się po prostu muzyka i klasyfikacje są niepotrzebne.
- Muzyki hiphopowej jednak pewnie byś nie zagrał...
- A dlaczego by nie? Jeżeli byłaby to ciekawa propozycja, to nie miałbym nic przeciwko.
- Umiałbyś wymienić wszystkie zespoły, w których grałeś?
- Byłoby trudno. Ktoś kiedyś napisał o mnie, że nie grałem tylko w Legii Warszawa i to wyłącznie dlatego, że jestem ze Śląska. A na poważnie, to jeżeli chodzi o te najważniejsze grupy, wszystko zaczęło się od Dżemu, później był Krzak, następnie Perfect. Po nim grałem w Voo Boo Doo. To był znakomity zespół, grali w nim poza mną bracia Pospieszalscy, Andrzej Ryszka, Janusz „Yanina” Iwański i Ziutek Gralak. Myślę, że tą grupą wyprzedziliśmy trochę czasy i może dlatego wtedy pozostała niedoceniona. Grałem też z Young Power, to z kolei był zespół, który mógł zrobić światową karierę, ale przez fatalne menedżerowanie wszystko się rozpadło.
- Którą z tych grup darzysz teraz największym sentymentem?
– Wszystkie. Każda z nich to kawałek mojego życia. Fajnie było w Dżemie, Perfect - wiadomo - grało się dwa razy dziennie w pełnych halach, pod względem muzycznym najbardziej jednak lubiłem Voo Boo Doo.
– Gdy Perfect reaktywował się w 1987 roku, wróciłeś do niego...
- Owszem, ale wtedy Zbyszek Hołdys dosyć szybko rozwiązał zespół. W 1993 roku grupa, już bez Hołdysa, znowu zaczęła grać, między innymi z mojej inicjatywy. Najpierw koncertowaliśmy za oceanem, a później w Polsce. Zdecydowałem się jednak z niej odejść, po mnie uczynili to Rysiek Sygitowicz i nieżyjący już Andrzej Nowicki. Teraz w Perfekcie ze starego składu pozostali już tylko Piotrek Szkudelski i Grzesiu Markowski.
- Pamiętam z 1987 roku apel w radiu, żeby zwrócono ci ukradzioną gitarę, bo może nie dojść do skutku koncert...
- Hm, to było niezupełnie tak. Apel rzeczywiście się pojawił, ale tak naprawdę nikt mi jej nie ukradł, tylko została gdzieś w śniegu po tym, jak walczyłem z milicją...
- !?
- To było w centrum Katowic przy kinie „Kosmos”. Po koncercie w „Akancie” wracałem z Alkiem Koreckim i Krzyśkiem Głuchem z... mety. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy jeszcze sklepów nocnych. Zatrzymała nas milicja i chciała wylegitymować, ale ktoś tam nie miał dowodu i się zaczęło szarpanie. Nabroiliśmy trochę, połamaliśmy im radiostację... A potem przyjechały posiłki, które milicjanci zdążyli wezwać, i w rezultacie gitara została w śniegu. Już nie wróciła i dopiero w tym roku udało mi się kupić identyczną.
- Co porabiasz teraz?
- Grywam tu i tam, między innymi z Jankiem Skrzekiem i Józkiem Skrzekiem. Poza tym postanowiliśmy z Sebastianem Riedlem zmontować własny skład niezależnie od jego Cree. Będzie to band gitarowy o nazwie Okitoki. Dobrze nam się razem gra, wystąpiliśmy już parę razy, ale dotychczas były głównie covery The Allman Brothers Band, Hendrixa i Free. Teraz chcemy przygotować własne kompozycje i nagrać płytę.
- Jak oceniasz obecny rynek muzyczny?
- Jest wiele różnych zespołów i zespolików, ale mało jest muzyki, którą lubię. Na szczęście co poniektórzy wracają do takiego grania jak na przełomie lat 60. i 70., gdy w muzyce działy się najlepsze rzeczy. Od tego czasu nigdy się już tyle nie wydarzyło, a te wszystkie nowe poszukiwania mnie nie przekonują. Czas się jednak kołem toczy i teraz tamta muzyka powoli wraca.
- Patrząc na ciebie, można powiedzieć, że lata 60. i czasy hipisów wciąż trwają.
- Po prostu lubię ten styl życia, zawsze mi to odpowiadało. To były wspaniałe czasy.
- Niektórzy twierdzą, że były to lata anarchii i zepsucia moralnego...
- Jakiego zepsucia?! A co teraz jest? Mordobicie na ulicach i te rzeczy. To teraz nie ma żadnego poszanowania dla człowieka. Tamto nie miało nic wspólnego z zepsuciem. Ludzie dążyli do wolności, a dziś liczy się tylko pogoń za pieniędzmi, które stały się wyznacznikiem wartości człowieka. Ludzie nie mają dla siebie czasu, jeden na drugiego krzywo patrzy, wszyscy gonią za szmalem i przez to dużo tracą. Mają pieniądze i są bogatsi w kółka, ale sami są zerem. Ja na pewno w tym wyścigu udziału nie wezmę.

(maj 2003)


SEBASTIAN RIEDEL: Po śmierci ojca powiedziałem, że zostanę muzykiem, by grać w hołdzie dla niego
Kiedy znowu


- W rozmowach powtarzasz, że pracujesz na własne konto, ale nie da się ukryć, że słuchacze wciąż kojarzą i porównują cię z ojcem. Trudno się uwolnić od jego mitu?

- Nie ukrywam, że trudno, bo ten mit cały czas trwa, a wręcz narasta. Dlatego ciągle pojawiają się jakieś porównania. Nawet się nie dziwię, bo to dosyć naturalne, że ludzie szukają podobieństw. Wszyscy też pytają, czy ciężko jest być synem sławnego ojca. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego i przestało mnie to pytanie drażnić. Trudno odpowiedzieć na nie jednoznacznie. To, że jestem jego synem, czasami pomaga, czasem przeszkadza, to zależy raczej od tego, w jakim kontekście się takie pytanie czy stwierdzenie pojawia, bo czasami brzmi jak zarzut.
- Rok 1994. Wtedy powstała grupa Cree. Skąd się wziął pomysł na nią?
- Najpierw pojawiła się nazwa. Ojciec myślał o założeniu własnego zespołu. Zastanawiał się, jak powinien się nazywać. Pomagałem mu w tym. Wzięliśmy książkę ze spisem wszystkich plemion indiańskich, bo trzeba pamiętać, że on się tym bardzo interesował. Było w niej tych nazw mnóstwo. Najbardziej spodobało nam się Cree. Było fajne, krótkie, a poza tym kojarzy się z grupą Free, którą on bardzo lubił, a ja też jej do teraz słucham. Kiedy z kolegami zakładaliśmy nasz zespół, też zaczęliśmy właśnie od nazwy. No i zostało Cree. Później, kiedy już graliśmy, ktoś nawet zapowiedział nas na plakacie jako Kri, a takie plemię też istniało.
- Koledzy z podwórka założyli zatem zespół...
- Było nas trzech: Fuchs, Kramek i ja. Pomysł wziął się stąd, że chcieliśmy coś robić wspólnie, a poza tym ja już wcześniej grałem w innym zespole, chociaż wtedy jeszcze na bębnach. Stwierdziliśmy jednak, że się znamy od lat i wolimy zrobić swoją grupę. Zaczynaliśmy od prób w klubie Tęcza, ale żebyśmy mogli je mieć, kazano nam najpierw przynieść demo. Nagrywaliśmy je w pokoju u Fuchsa na zwykłym magnetofonie. Byliśmy wtedy grupą instrumentalną, bo nie miał kto śpiewać. Zająłem się tym dopiero kilka lat później, za to wtedy grałem już na gitarze.
- No właśnie. Słyszałem, że nauczyłeś się na niej grać w ciągu kilku tygodni, gdy złamałeś nogę.
- Można powiedzieć, że tak to właśnie było. Kilka tygodni musiałem leżeć w łóżku, a jakiś znajomy ojca przyniósł akurat takie stare polskie pudło. Z nudów zacząłem na nim grać i tak już zostało.
- Pamiętasz pierwszy koncert Cree?
- No pewnie, to była cała historia. 1 czerwca 1994 roku był festyn z okazji dnia dziecka i pozwolono nam zagrać, bo mieliśmy już parę numerów. Wciąż jednak nie miał kto śpiewać, dlatego zaproponowałem wtedy ojcu, żeby z nami wystąpił. Chciałem mu nawet za to zapłacić! Nie zgodził się, ale przyszedł wcześniej na naszą próbę, posłuchał i powiedział, że mamy się zamknąć na dziesięć lat w piwnicy i ćwiczyć, to może coś z nas będzie. No i teraz mija właśnie tych dziesięć lat...
- Graliście już wtedy bluesa?
- W zasadzie tak, chociaż wcale się nad tym nie zastanawiałem, co gramy. Najpierw to były wyłącznie covery, chociaż nie wiem, czy można to tak nazwać, bo znaliśmy wtedy raptem cztery akordy i na nich się wszystko opierało. Na samym początku to był jakiś numer Dżemu, chyba „Słodka”. A pierwszym własnym utworem Cree był „Kiedy znowu” nagrany dla mojego ojca.
- Jak się czułeś wówczas, ty, młody muzyk, który zaczyna występować na scenie?
- Po prostu chciałem grać, nic więcej mnie nie interesowało. Od początku mówiłem, że w ten sposób chcę zarabiać na życie. A po śmierci ojca wiedziałem już na pewno, że nic innego nie będę w życiu robił. Że będę grał w hołdzie dla niego.
- Od początku jesteś wierny bluesowi. Dlaczego? Ze względu na ojca?
- To tak jakoś naturalnie wyszło. Co prawda później zaczęliśmy naszą muzykę nazywać po prostu rock and rollem, ale to ciągle były te same klimaty. Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby grać coś innego, przebojowego, popularnego. Nie gram dla popularności, nie myślę o muzyce w kontekście pieniędzy. Może dlatego wcale nie jest łatwo i ciągle ciężko jest się wybić.
- Życzyłbym każdemu tak trudnego wybicia! Przecież w 1997 roku będąc kompletnie nieznaną grupą zagraliście jako support Johna Mayalla, który wystąpił w Polsce!
- No tak, to było coś, dla nas prawdziwa nobilitacja. Byłem bardzo stremowany, ale jakoś to wyszło. Ponieważ koncert był filmowany, dzięki temu pierwszy raz zobaczyłem siebie w telewizorze i zorientowałem się, że ważna jest nie tylko muzyka, ale też wygląd i zachowanie. Od razu na przykład obniżyłem wtedy gitarę o 40 centymetrów, bo wcześniej trzymałem ją bardzo wysoko.
- Nagraliście wtedy pierwszą płytę, zdobyliście kilka nagród bluesowych, dawaliście koncerty, ale nie zaistnieliście w szerszym odbiorze.
- Cały czas graliśmy i nie zrażaliśmy się brakiem wielkiej popularności. Uznaliśmy, że kto chce, ten nas słucha. Zawsze mówiłem, że chcę być sobą i nie oszukiwać ludzi udając kogoś innego. Nie potrafiłbym w ten sposób. Uważam, że jak ktoś konsekwentnie robi dobrze swoje, to uznanie w końcu samo przyjdzie. Teraz też bywa, że nie występujemy po parę tygodni, a później nagle jest tych koncertów kilkanaście w miesiącu.
- Ale w radiu i telewizji was nie ma...
- Nie zabiegamy o to. Świadomie nie wchodzimy w układy z wielkimi wytwórniami, które mogą to zagwarantować, ale w zamian za podporządkowanie się ich warunkom. Wyżej cenimy sobie własną niezależność. Mimo to w 2004 roku ukazała się nowa płyta i reedycja pierwszej, a przygotowujemy jeszcze jedną. Powstał też teledysk nagrany przy okazji filmu dokumentalnego o moim ojcu.
- Czym jest dla ciebie muzyka, tekst do piosenki?
- Muzyka to całe moje życie. A tekst musi nieść jakiś przekaz po to, żeby ludzie lepiej żyli. Być taki, żeby go przyjmowali jako swój. Śpiewając wyrażam siebie, ale w ten sposób, żeby inni się z tym identyfikowali.
- Jakiej muzyki słuchasz na co dzień?
- Głównie zespołów amerykańskich, ale też grup z lat 60. i 70.
- Przecież ciebie jeszcze wtedy na świecie nie było, gdy oni grali...
- Ale tamta muzyka jest ponadczasowa. W końcu niektórzy słuchają Beethovena, a on też żył wiele lat temu.
- Wielokrotnie mówiłeś, że jesteś przeciwny narkotykom. Tymczasem w lipcu 2004 roku na festiwalu imienia twego ojca wystąpiłeś w koszulce z napisem „marihuana”.
- To była tylko koszulka, to nie miało podtekstów! A jakby ktoś miał jakąś wątpliwość, to zdecydowaliśmy się zagrać w Tychach cykl koncertów pod hasłem „Przeciw narkotykom”.
– Jesteś popularnym muzykiem, tłum ludzi zabiega o twoje względy, a ty na koncerty jeździsz często z żoną. Gabrysia nie jest zazdrosna o fanki, które cię otaczają?
- Trzeba by ją o to zapytać, ale myślę, że nie. Jesteśmy z żoną przyjaciółmi i ona wie, że jest najważniejsza.
- A jak Samuel traktuje ojca muzyka?
- Ostatnio wziąłem go na koncert. Był bardzo zaintrygowany tym wszystkim, co się dzieje. Wchodził nawet na scenę i chciał grać.
- Też zostanie muzykiem?
- Kto wie? Może, ale nie będę go do niczego zmuszał, tak jak mnie ojciec też niczego nie narzucał. Dlatego to będzie jego wybór.

(wrzesień 2004)


LECH JANERKA: Jestem dość nieudolnym muzykiem
Historia podwodna


- Którą polską płytę lat 80 uważa pan za najlepszą?
- Pierwsze VooVoo.
- Tak myślałem...
- Na niej przekaz jest neutralny, ale wystarczająco paranoiczny, aby się w to wsłuchiwać. Ta muzyka wykraczała poza tamte czasy, zarówno jeżeli chodzi o warstwę muzyczną, jak i o klimat. To taka płyta, która, gdyby wyszła rok wcześniej, czyli przed nagraniem płyty Klausa Mitffocha, to w ogóle nie brałbym się za granie. Zwaliła mnie z nóg.
- Mnie to nie dziwi o tyle, że Wojciecha Waglewskiego i pana uważa się za dwóch największych intelektualistów polskiego rocka.
- No cóż.... ja akurat miałem problem z emocjami i próbowałem je pętać i wyhamowywać właśnie przez ten pierwiastek intelektualny. Myślę, że dobry balans między jednym a drugim to podstawa, żeby jakoś fajnie żyć i się rozwijać. W moim przypadku na początku zawsze były emocje pozbawione jakiegokolwiek namysłu i rozwagi, na granicy jakiegoś szaleństwa, a to, że zacząłem grać, było wyzwoleniem tych emocji i próbą dotarcia do ludzi. Bo byłem kiedyś typowym odludkiem! To dawne czasy i z rozrzewnieniem to wspominam. Ale tak było.
- Pierwsze płyty VooVoo i Klausa Mitffocha oraz „Świnie” grupy Morawski/Waglewski/Nowicki/Hołdys uważne są za trzy najlepsze krążki lat 80...
- Tych płyt bardzo dobrych było jeszcze kilka. Trudno pominąć chociażby kolekcję singli Republiki i którąś z pierwszych płyt Maanamu. One były przełomem na naszym rynku. Miło się znaleźć w takim towarzystwie, tym bardziej, że mówimy o artystach pełną gębą, a ja jestem dość nieudolnym muzykiem.
- Od pierwszej płyty Klausa Mitffocha minęło 20 lat. Zespół się rozpadł po drugiej. Dlaczego?
- Ja brałem udział tylko w tej pierwszej... Dlaczego zespół się rozpadł? Bo ja chciałem grać to, co zrobiłem na „Historii podwodnej”, a oni coś zupełnie innego. Chcieli iść w stronę bardziej industrialną.
- Zanim to się jednak stało, było „Jezu, jak się cieszę”. Ta piosenka dała zespołowi i panu popularność, a podobno nie za bardzo się pan do niej przyznaje, bo uważa ją za zbyt komercyjną. To prawda?
- To nie jest tak, że się nie przyznaję. Kiedy ja nagrywaliśmy, nie była komercyjna, chociaż faktycznie był to wygłup. „Jezu, jak się cieszę” było ukłonem w stronę konwencji ska. Nie lubiłem reggae i nie lubiłem ska, więc kolega z zespołu powiedział, że nie umiałbym napisać takiej muzyki. Jak to bym nie potrafił? No i napisałem. Ale tak naprawdę solą tego zespołu były rzeczy z zupełnie innej beczki. Klaus bardziej żył historiami z takich utworów, jak „Nad ranem śmierć się śmieje”, „Strzeż się tych miejsc”, „O głowie”. A czasami, jak byliśmy bardziej pogodni, to potrafiliśmy się wydurniać na próbach i coś z tego zostawało. „Jezu, jak się cieszę” jest tego efektem.
- Lata 90. to pański kompletny niebyt w mediach. Jak czuje się człowiek, gdy z twórcy popularnego staje się artystą niszowym?
- Już po odejściu z zespołu nagrałem „Konstytucje”, które są hitem do teraz, chociaż nie było tego w radiu. Takie to były czasy, więc piosenka nie była promowana, ale ten wątek komercyjny nigdy mnie nie interesował. On powoduje, że człowiek jest zmuszany do pewnych ruchów, do przebijania się, a mnie to kompletnie nie obchodziło. Mnie interesowało to, żeby opowiadać swoją historię, która nie wszystkim musi się podobać, ale jest na tyle szczera, by warto było ją kontynuować. Ciągle grałem koncerty i nagrywałem kolejne płyty, dlatego tym spadkiem popularności niezbyt się interesowałem.
- Ona jednak wróciła. Ostatnio pojawiły się „Plagiaty”, a utwór „Rower” trafił na listy przebojów!
- „Plagiaty” to proste piosenki z trochę mniej przystępnymi tekstami. Ludzie na pewno wolą utwory, które są trochę pogodniejsze, ciutkę przynajmniej, a „Rower” jest właśnie piosenką prostą. Mówię o muzyce, bo tekst nie jest na tyle pogodny, jak mógłby być. Próbowałem nawet do tych dawnych rzeczy, które ułożyłem kiedyś - bo muzyka do „Roweru” powstała, gdy miałem 17 lat - napisać tekst adekwatny do pogody zawartej w melodii. I nie potrafiłem!

(marzec 2005)



BONUS

MAREK KOTAŃSKI: Ćpam życie bez narkotyków
Łańcuch czystych serc

- Jak długo palił pan „trawkę”?

- Nigdy nie brałem żadnych narkotyków, więc nie paliłem też „trawki”. Najmocniejsze, co paliłem, to mocne papierosy, ale rzuciłem ten nałóg już 25 lat temu. Zawsze uważałem, że narkotyki są nie dla mnie, bo gdybym tylko spróbował, to bym po prostu w to wszedł.
- Pan jest jednak z pokolenia „dzieci - kwiatów”, a wtedy wypadało brać...
- Wie pan, ja pojmowałem idee hipisowskie jako idee miłości oraz braterstwa i nie chciałem ich deptać narkotykami.
- Był jednak taki człowiek, jak Timothy Leary, który rozpropagował narkotyki w erze hipisowskiej, sam je zażywał, a przecież był bardzo wykształcony i gdyby były autentycznie groźne, to chyba by je rzucił...
- On rzeczywiście mówił o nich z dużym przekonaniem. Jego filozofia szła w kierunku przeżywania świata po narkotykach, mówił, że po nich głębia przeżyć znacznie się powiększa. Ja jednak nie jestem o tym przekonany. Ćpam życie bez narkotyków i myślę, że równie pięknie je widzę.
- Leary zmarł dopiero cztery lata temu, już jako starszy pan, i to bynajmniej nie z powodu „prochów”. Zatem czy one naprawdę są takie groźne
- Mogą istnieć ludzie, którzy biorąc narkotyki nie zapłacą tej maksymalnej ceny, jaką jest totalne dno czy śmierć, ale jest ich niezwykle mało. Nie ma sensu mówić o tym, że niektórym się udaje, gdy 99 procent narkomanów nie daje sobie rady z nałogiem, bo narkotyki z reguły łamią człowieka. Obecnie w Polsce trzy miliony młodych ludzi eksperymentuje z nimi, 600 tysięcy jest uzależnionych. Moje detoksy są pełne ludzi w straszliwym stanie. To jest obraz przerażający.
- Zaczął pan walczyć z narkotykami, gdy modny był kompot. Teraz dominuje extasy. Mimo wielu działań i tekstów uświadamiających nie brakuje dzieci, które sięgają po nie ten pierwszy raz...
- Ja bym zwrócił bardziej uwagę na brown sugar, bo on jest teraz najbardziej niebezpieczny, chociaż prawdę mówiąc, równie groźny jest on jak extasy czy marihuana.
- Marihuana? Przecież to lekki narkotyk, który zdaniem wielu powinien być zalegalizowany...
- Żyjemy w wolnym kraju i każdy może twierdzić, co chce, ale z badań wynika, że ona jest bardzo rakotwórcza i uzależniająca. W 97 procentach moi pacjenci zaczynali właśnie od marihuany, a kończyli na kompocie albo innych narkotykach. Nie należę do zwolenników podziału na narkotyki twarde i miękkie, bo to jest jedna kategoria świństwa.
- Dawno temu wymyślił pan spektakularną akcję „Łańcuch czystych serc”. Już go nie ma. Czy łańcuch się urwał?
- On się nie urwał. Ostatnio nawet prosiłem prymasa Glempa, by pomógł mi rozpropagować w kościołach pomysł powtórzenia czegoś podobnego jeszcze w tym roku. Chodzi przecież o przypomnienie, że narkomania to droga donikąd, droga do śmierci.
- Od ponad 20 lat działa pan z zaangażowaniem przeciw narkomanii. Mimo to w tym czasie narkomanów przybyło. Nie uważa pan zatem, że jest to walka z wiatrakami?
- Absolutnie nie. Trwale zaleczyłem wiele tysięcy ludzi, a teraz chodzi o to, by pomóc kolejnym. Zjawisko jest jednak zbyt powszechne. Jak mu skutecznie przeciwdziałać, gdy tyle osób jest za braniem, jeżeli szkoła jest pomnikiem niemożności, jeśli brak autorytetów moralnych? Co w takim przypadku może jednostka, nawet mająca w otoczeniu wspaniałych przyjaciół?
- Ręce jednak panu nie opadają?
- Bynajmniej, a co więcej mam nowe pomysły. Ostatnio robię szkoły przetrwania dla młodzieży narkotyzującej się. Jedna jest w Borach Tucholskich, druga na Mazurach. Ku mojej wielkiej radości wszyscy, którzy na trzy tygodnie podejmują się tej zabawy w Indianina - a jest to młodzież, która była na samym dnie - chcą się leczyć.
- Jak trafić do takiej szkoły?
- Trzeba przyjechać do mnie na ulicę Marywilską w Warszawie, gdzie mieści się moje Centrum Pomocy Bliźniemu z pięcioma domami dla narkomanów i dwoma oddziałami detoksykacyjnymi odtruwającymi natychmiast każdego. Stamtąd raz w tygodniu organizowane są konwoje do szkół przetrwania. Zamierzam ich stworzyć w całej Polsce kilkanaście, nie tylko dla narkomanów, ale i dla młodzieży trudnej, agresywnej. Gdy 25 lat temu tworzyłem Monar, lekarze psychiatrzy pukali się w czoło, mówili: „Jak to, ty ze szpitala psychiatrycznego wychodzisz z takimi oszołomami?”. A teraz takie ośrodki stały się już normą. W atmosferze czarnych marszów i ogólnej beznadziei szkoły mogą się okazać kolejnym przełomem.
- A nie ma innego sposobu obrony przed narkomanią?
- Jest. Jeżeli nasza rodzina będzie pełna, a wieczorami przestaniemy oglądać telewizję, tylko weźmiemy się za ręce i przytulimy się wzajemnie, jeśli zjemy razem kolację i porozmawiamy o naszych kłopotach we własnym gronie - to myślę, że będzie to cudowne lekarstwo, żeby nasze dziecko nie zechciało brać. A nawet jeżeli zaczęło, ale wróci do domu, w którym jest inna atmosfera i nie będzie od razu napiętnowane: „Znowu bydlaku wróciłeś, jak ty wyglądasz”, lecz usłyszy: „Syneczku, chcemy być z tobą”, to może w ten sposób ograniczymy narkomanię.

(lipiec 2000)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego