Stare Tychy - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

publicystyka > artykuły

Prezydent przyjeżdżał incognito

„W starych Tychach, uważacie, siedzi jeszcze cała kupa drani spod ciemnej gwiazdy. Handlarze, wiecie, spekulanci, knajpiarze. Tacy, co to muszą na wszystkim zarobić” - mówił jeden z bohaterów wydanej w 1953 roku książki „Zaminowane pola” Grażyny Woysznis - Terlikowskiej.

Najstarszym zakładem w Tychach jest browar „Książęcy”, który - chociaż pierwsza wzmianka o nim pochodzi z roku 1613, to wciąż przypomina się tę szesnaście lat późniejszą - w 1929 roku hucznie obchodził trzysta lat swojego istnienia, wydając na tę okazję efektowną książkę. Pod koniec XIX wieku powstał drugi browar, „Obywatelski”. Kilkadziesiąt lat później obydwa się połączyły. Właściciele licznych barów i restauracji sprzedawali niemal wyłącznie miejscowe piwo. Z tego towarzystwa wyłamał się Duka:

- Duka był kierowcą w browarze. Kiedy go zwolniono, zrobił browarowi konkurencję, bo w otwartym przez siebie barze sprzedawał „Gambrinusa” o dwa grosze taniej niż tyskie - opowiada Paweł Grychtolik, syn przedwojennego urzędnika w miejscowej poczcie.
Specjalnie na tyskie piwo „Książęce” przyjeżdżali czasem do Tychów zawodnicy Ruchu Hajduki Wielkie, czyli z dzisiejszego Chorzowa. Jak opowiada mieszkający dziś w Bielsku-Białej starotyszanin, Franciszek Krzyżowski, kiedyś po treningu zjawili się w mieście Peterek, Zarzycki, Słota i Wilimowski, późniejszy bohater meczu z Brazylią w 1938 roku, który przyjaźnił się z synem Stabika, właściciela sklepu przy miejscowym rynku. Zabawili się przy piwie w parku obok pałacyku browarnianym, w którym później przenocowali. Następnego dnia stali przy drodze i zatrzymywali jadące do Katowic samochody, aby zdążyć na rozgrywany tego dnia mecz z klubową drużyną z Luksemburga. Musieli się widać bardzo spieszyć, bo przecież mogli poczekać na autobus. W tym czasie istniała już od kilku lat prywatna linia autobusowa, łącząca Tychy z Katowicami. Należała do mieszkającego w Tychach Aleksandra Swobody. Otworzył firmę, mając dwa pojazdy marki Hansa-Lloyd. Kiedyś jeden z nich zapalił się podczas jazdy do Katowic, gdy kierował nim Paweł Krzyżowski. Niedługo potem Swoboda kupił trzy Chevrolety. Ludzie mówili, że pieniądze na nie zdobył dzięki odszkodowaniu za zniszczony wóz, którego pożar wcale nie był ich zdaniem przypadkowy. I chociaż to nieprawdopodobne, żeby za jeden stary autobus móc kupić trzy nowe, to ludzie swoje wiedzieli.

Pałacyk, w którym piłkarze raczyli się piwem, będący po kościele Marii Magdaleny najstarszą budowlą w Tychach, stoi naprzeciw browarnianego budynku, który został postawiony na początku wieku jako kościół ewangelicki. Po II wojnie urządzono w nim warsztat. Kilkadziesiąt metrów dalej stoi dom, w którym kiedyś znajdowała się gorzelnia. Wyrabiana w niej była


słynna wówczas wódka „Tichauer Körn”.

Jej produkcji zaprzestano krótko po I wojnie światowej. Spory wpływ miał na to proboszcz tyskiej parafii, Jan Kapica, który piętnował z ambony powszechne w mieście pijaństwo. Alkohol nie był w Tychach niczym nadzwyczajnym, gdyż pracownicy browarów i gorzelni otrzymywali bezpłatne deputaty. Proboszcz był zaprzysięgłym wrogiem pijaństwa - działał w towarzystwach abstynenckich, wydał kilka broszu na ten temat. Sporo tyszan wyrwał nałogowi, ale wielu miało dosyć jego działalności. Jak pisze ks. Janusz Wycisło, autor biografii „Ksiądz Infułat Jan Kapica, przywódca ludu górnośląskiego”: „do ogródka przy probostwie wrzucali butelki po wódce z napisem „Likier Kapicy”, „Wódka Kapicy”, czy po prostu „Kapicanka”. W pobliżu kościoła pod wezwaniem św. Marii Magdaleny były aż dwie karczmy (...)”. Cytowany przez autora ks. dr Emil Szramek pisał w 1931 roku, że „służące karczmarzy w poniedziałek przynosiły na probostwo pełny fartuch książeczek modlitewnych, zapomnianych w karczmie przez pobożnych pijaków, co w niedzielę wprost z kościoła tam poszli i pozostali”.
Monika Pytel opowiada, jak to jedni, w trakcie powrotu do Mąkłowca po urządzonym w karczmie przyjęciu z okazji chrztu, byli tak pijani, że po drodze... zgubili dopiero co ochrzczone dziecko. Nie zauważyli, kiedy spadło z wozu na brzeg stawu.
Największe dwie karczmy znajdowały się po przeciwnych stronach rynku, przy którym stał także kościół. Jedna z nich należała do Brzóski, później do Krupy, którego poślubiła wdowa po tym pierwszym. To właśnie w jej lokalu, 9 września 1945 roku, przy okazji zabawy dożynkowej, doszło do strzelaniny, w czasie której polscy żołnierze puścili ze sceny serię

z karabinu maszynowego do czerwonoarmiejców

tańczących na sali. Zginęło wtedy czterech Rosjan i jeden Polak.
Druga karczma należała do Waltra Strzeleckiego. Jego syn, Zygfryd Strzelecki, został w latach trzydziestych wyświęcony na księdza. Z niewielkiego miasteczka wyszło wówczas kilkunastu młodych duchownych. Dwaj z nich, bracia Paweł Latusek i Alojzy Latusek, zostali po wojnie wysokimi dostojnikami kościelnymi. Jeden z nich był biskupem we Wrocławiu, drugi pracował w Kurii Katowickiej. Innym duchownym rodzeństwem byli Edmund Szeliga i Tomasz Szeliga, księża salezjanie, do dziś pełniący misje tysiące kilometrów od Polski. Salezjaninem był też Karol Golda, który zginął w 1942 roku w Oświęcimiu. Wcześniej uczęszczał w tym mieście do gimnazjum salezjańskiego. Kiedy tuż po wybuchu przyjechał do rodziny w Tychach, zastał splądrowany i zniszczony dom. Jego rodzice i rodzeństwo mieszkali u krewnych. Represje Niemców nie były przypadkowe. Matka Karola, Anna, udzielała się w organizacji „Matek Polek”, była w delegacji do Wilna na pochowanie serca Józefa Piłsudskiego.

Wówczas, jesienią 1939 roku, K. Golda znalazł schronienie u wujostwa, ale wcześniej pomoc i nocleg oferował mu wyłącznie doktor Richter, dentysta, jedyny wtedy Żyd w mieście, który już wkrótce sam musiał zacząć się ukrywać. Wiadomo, że był przez jakiś czas w Jaworznie, ale w końcu Niemcy go złapali. Nikt nie wie, jak to się stało, nikt też od tego czasu nie widział go żywego. Najprawdopodobniej zginął w którymś z obozów. W Tychach pozostał po nim piękny dom, do dziś jeden z najładniejszych w okolicy. Richter odkupił go około 1924 roku od francuskiego generała o nazwisku Vergie, który był tu podczas plebiscytu. Nie wiadomo, jak stał się jego własnością, a z zachowanych dokumentów wynika, że zbudował go na przełomie stuleci doktor Weissenberg, pierwszy w mieście właściciel samochodu. Był to Polymobil. Weissenberg kupił go w roku 1905. Wcześniej w całym powiecie auta, których było trzy, miał wyłącznie książę pszczyński.

Karola Goldę, który trafił 31 grudnia 1941 roku do obozu w Oświęcimiu, spotkali tam inni tyszanie. Jak pisze autor biografii księdza, Paweł Strzempa, jednemu z nich, K. Dudzie „w połowie maja wieczorem sztubowy Mitas pochwalił się (...), że


powiesił „tego księdza z Tychów”.

W domu Anny Janic, siostry K. Goldy, do dziś wisi na ścianie zdjęcie jej brata, a przed nim wciąż paląca się lampka. Jeszcze nigdy nie zgasła. Pani Anna jest ostatnim żyjącym dzieckiem jednego z przedwojennych tyskich gospodarzy, Ludwika Goldy. Największym gospodarzem był jednak wtedy w Tychach Początek, zwany także Szafronem. Gospodarował na 400 morgach. Miał syna i kilka urodziwych córek, więc między innymi dlatego ksiądz J. Kapica nazwał kiedyś ulicę Starokościelną, przy końcu której mieszkali, „paradnym końcem”, myśląc właśnie o gospodarstwie Początków.
Dzieci Początków pamięta Stanisława Radwańska, spokrewniona z ich matką. Jak opowiada, córki rzeczywiście były bardzo piękne. Helena była nauczycielką. Anna poślubiła Adama Bënischa, doktora praw z Nowego Sącza. Emilia wyszła za pracującego w Paryżu redaktora Edwarda Rybarza. Stefania została żoną Lazara, dyrektora banku w Pszczynie. Jedyny syn Początków, Bolesław, ożenił się z Edytą Koszyk i zamieszkał na ziemi rybnickiej, gdzie kupił własne gospodarstwo.
- Gdy na początku 1945 roku Niemcy gnali więźniów Oświęcimia w „marszu śmierci”, kilku esesmanów weszło do jednego z jego budynków, gdzie przebrali się w cywilne ubrania, a mundury schowali w piecu. On o tym nic nie wiedział. Kiedy wkroczyli Rosjanie, znaleźli ukryte mundury i aresztowali Bolesława, a później wywieźli do Rosji. Tam zmarł - opowiada S. Radwańska.
Ona sama jest córką Floriana Radwańskiego, przedwojennego zawiadowcy stacji w Tychach. Znali go wszyscy. Popularny był przede wszystkim ze względu na swą wielką tuszę oraz ogromny apetyt. Nie wrócił z wojny, podczas której więziony był najpierw w Oświęcimiu, a później w innych obozach.
Przy tej samej ulicy, gdzie mieszkał Początek, stanął jeszcze przed I wojną młyn, należący do Jana Droba. Właściciel nie przewidział kłopotów, jakie sprawią mu przy budowie „kurzawki”, czyli bijące z ziemi źródełka.
- Całe pieniądze przeznaczone na budowę poszły w fundamenty - mówi jego wnuk, Jerzy Niemiec. - Najpierw w ziemię wbijano dębowe pale i przekładano je grubymi warstwami słoniny. Dopiero w ten sposób powstrzymano wodę.

Z usług młyna korzystali niemal wszyscy okoliczni gospodarze, w tym oczywiście Początek.
Alfred Draga, który podjął się trudu zebrania danych o największych przedwojennych gospodarzach tyskich, po wojnie wywłaszczonych, przytacza jedną z zasłyszanych opowieści o nim. W 1938 roku Początek miał się wybrać

pieszo z pielgrzymką do Rzymu.

Wziął ze sobą jedynie niewielki tobołek oraz laskę pątniczą. Wrócił po kilku miesiącach. Na krótko przed wybuchem wojny ruszył podobno w jeszcze jedną pielgrzymkę. Anegdoty tej nie potwierdza jednak nikt z żyjących do dziś dawnych mieszkańców Tychów, co czyni ją mało wiarygodną. Ktoś musiałby pamiętać o wyprawie Początka, gdyby rzeczywiście w nią się wybrał, przecież miasteczko liczyło wtedy tylko nieco ponad dziesięć tysięcy dusz, ludzie w większości się znali i wiele o sobie wiedzieli. Dlatego też dla nikogo nie było tajemnicą na przykład to, że często bywał w Tychach sam prezydent Ignacy Mościcki, który przybywał tu incognito. Zawsze towarzyszył mu drugi samochód z ochraniarzem.

„Mój brat Stefan był wybornym cukiernikiem i jego wypieki smakowały i młodym, i starym, no i panu prezydentowi Mościckiemu” - pisał w swoich, pozostających w maszynopisie, wspomnieniach zmarły przed dwoma laty Alfons Wieczorek, syn przedwojennego naczelnika Tychów. Jest on autorem tworzonych przez kilkadziesiąt lat tysięcy rysunków i akwarel poświęconych głównie dwóm tematom - drewnianym kościółkom śląskim oraz Starym Tychom. Jego nazwisko stało się znane w mieście dopiero po opublikowaniu w 1995 roku przez Petera Sczepanka, tyszanina mieszkającego od lat w Niemczech, dwujęzycznej książki „Oberschlesien anders. Górny Śląsk inaczej”, ilustrowanej właśnie pracami Alfonsa Wieczorka.
Jego ojciec, Jan Wieczorek, został naczelnikiem Tychów, do których przybył z Mikołowa, w roku 1923. Pełnił tę funkcję nieprzerwanie do wybuchu wojny. W tym czasie trafił do Oświęcimia, skąd jednak wrócił. W 1945 roku na kilka miesięcy wybrano go przewodniczącym Rady Narodowej.

Nie był rodowitym tyszaninem również Feliks Orlicki, kawaler między innymi orderu Polonia Restituta, który przyprowadził się do Tychów w latach trzydziestych. Wcześniej był działaczem plebiscytowym i burmistrzem Lublińca. A. Wieczorek opowiadał, że miał psa, który

wabił się Hitler.

- Później, gdy weszli Niemcy, zaczął go wołać Hipek - opowiada.

Nie było już wtedy w Tychach Jana Paszendy, nauczyciela w miejscowej szkole, który przyprowadził się tutaj z Wielkopolski. Działał społecznie w kilku organizacjach. Był zadeklarowanym zwolennikiem Wojciecha Korfantego. Zaprosił go nawet w 1926 roku jako ojca chrzestnego do swojego syna, Wojciecha, dziś misjonarza w Wenezueli. Korfanty przysłał wtedy swego sekretarza. Paszenda, chociaż mieszkał tu tylko kilka lat, napisał najbardziej dziś znany wiersz o Tychach. Pisał w nim: „Dziś Tychy - z Śląskiem, Polsce perłą drogą,/ kochają Polskę jak dawniej kochały./ I pracą twardą idą przeciw wrogom,/ wziąć im nie dadzą, co raz Polsce dały”.

Fragment tego wiersza przedrukowano w 1996 roku na pierwszej stronie tak zwanego Paszportu Regionalnego, który jest przyznawany w formie oryginalnego suveniru wyjątkowym gościom miasta lub jego zasłużonym obywatelom. W swoim nie publikowanych wspomnieniach Paszenda pisał, że powodem jego opuszczenia Tychów był zatarg z J. Wieczorkiem. Naczelnik agitował w 1932 roku za głosowaniem na Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, którego Paszenda był przeciwnikiem.
Jeszcze przed wojną opuścił Tychy również August Jaderny, aptekarz, który kilkanaście lat wcześniej przeprowadził się tu z Mielca, gdzie jego rodzina była bardzo zasłużona dla tego miasta. On w wierszu o Tychach pisał: „Jak kropla wody, co skałę rozkruszy/ Cicha ta praca setny dała plon:/ Nie wydarł Prusak z śląskiej piersi duszy;/ I śmiało rozbrzmiał wolnej piersi ton/ na Tyskiej Ziemi”.
Nie był także rodowitym tyszaninem szanowany lekarz, Stefan Krynicki. To do niego właśnie przyjeżdżał Ignacy Mościcki, gdyż żoną doktora była wychowanica prezydenta, Irena. Dom Krynickich sąsiadował z domem Wieczorków, w którym na parterze mieściła się restauracja. Gdy przyjeżdżał prezydent, doktor robił w niej zakupy. Jak opowiadał A. Wieczorek, kupował żytnią, rektyfikacji warszawskiej i wódkę Baczewskiego. W drugiej połowie lat trzydziestych doktor Krynicki zginął, jadąc do Warszawy luxtorpedą, pociągiem, który wykoleił się, będąc już blisko stolicy.

Naprzeciw dawnego domu Krynickiego stoi dom, zbudowany przez Jana Skoczę, prezesa przedwojennej Kasy Spółdzielczej, której był inicjatorem. Napad na kasę w roku 1936 wzbudził największą w tych latach sensację w Tychach. Złodziei nigdy nie złapano. Budynek, w której mieściła się kasa, stoi do dziś przy Placu Wolności. Z jego okien widać Pomnik Powstańca. Wzniesiono go kilka lat przed wojną z inicjatywy kombatantów, zburzono na początku września 1939 roku.

- W niedzielę, 3 września, powstać powstańca opasano łańcuchami. Z drugiej strony zapięto je o lekki czołg, który zaczął ciągnąć pomnik, ale nie dał mu rady - opowiada Augustyn Dyrda, wówczas kilkunastoletni chłopak. W tej sytuacji zdemontowanie pomnika Niemcy rozkazali miejscowemu ślusarzowi, Wilhelmowi Niestrojowi, przed wojną naczelnikowi drużyny strażackiej.
Jakiś czas później A. Dyrdę, utalentowanego plastycznie młodzieńca, wezwano do gmachu tyskiego gestapo i zaproponowano mu zaprojektowanie

na pusty cokół popiersia Hitlera.

Dyrda wymówił się brakiem doświadczenia. Postać powstańca, już nowego, powróciła w to miejsce w 1958 roku. Jego autorem został właśnie A. Dyrda, wówczas już po studiach pod kierunkiem Xawerego Dunikowskiego,

Niemcy opuścili Tychy pod koniec stycznia 1945 roku. Kilka dni przed nimi w popłochu wyjechali cywile z przedwojennej mniejszości niemieckiej, chociaż nie wszyscy. Jedni nie zdążyli, inni nie chcieli.
Nie chciał na przykład Hans Cauter, ogrodnik, słabo mówiący po polsku, ale za narodowymi socjalistami nie przepadający. Gdy w 1939 roku do Tychów weszli Niemcy, któryś z nich zwrócił się do ogrodnika mówiąc, że teraz jest chyba szczęśliwy. On odparł, że nie. Zdziwiony Niemiec zapytał, czego mu wobec tego brakuje. Wówczas Hans Cauter odparł, że polskiej kiełbasy krakowskiej.
Wyjechali za to kominiarz Skowronek czy Konrad Hinze, który w 1939 roku zajął dom Skoczów, wykwaterowanych gdzie indziej. Nieżyjący już Józef Skocza, syn Jana, opowiada, że z tego, co słyszał, Hinze był fachmanem typu „Ty trzymaj mur, a ja lecę po pieniądze”. Tychy opuścił również kowal Franz Jarczyk, którego syn, Heinz, jest autorem opublikowanej w 1971 roku w Dortmundzie poświęconej Tychom pracy zatytułowanej „Tichau. Vom Freirichtergut zur Großstadt”. Dwa lata wcześniej broszurę o mieście, „Meine Heimat”, opublikował w Niemczech inny były tyszanin, Karl Bontzek. Ilustrował ją kilkudziesięcioma fotografiami przedstawiającymi ludzi z mniejszości niemieckiej w przedwojennych Tychach. Miała ona swoją szkołę, chór, niemieckojęzyczną mszę w kościele, organizowała własne zabawy.

Gdy do Tychów weszli w 1945 roku Rosjanie, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobili, było spalenie domu Stabików przy rynku, którzy na parterze mieli sklep. Według jednych powodem było to, że właściciele zapomnieli ściągnąć ze ściany w sklepie portret Hitlera, który w czasie wojny musiał znajdować się we wszystkich lokalach; według innych znalezienie pistoletu w ich mieszkaniu. „Oswobodziciele” rozkradli też towar ze sklepu zegarmistrzowskiego Feliksa Spyry, gdyż każdy z nich chciał mieć przynajmniej dwa zegarki. Nosili je po jednym na każdej ręce. Nieżyjąca już Emilia Duka, bynajmniej nie spokrewniona ze wspomnianym karczmarzem, opowiadała, jak Rosjanie wpadli do jej mieszkania i znaleźli w szufladzie stary kran. Przystawili go do ściany, ruszali, odkręcali i dziwili się, że nie chce z niego lecieć woda. Mało brakowało, a wyładowaliby wściekłość na pani Emilii.
Nic za to nie stało się Alojzemu Hermanowi, który nie dość, że nazwisko miał niezbyt polskie, to jeszcze brzmieniowo łudząco podobne do słowa „German”, zaś czerwonoarmiejcy szukali właśnie „Germańców”. Jego w Tychach znali wszyscy. Był niezbyt rozgarnięty, dorabiał, biorąc dorywcze prace, choćby przy zrzucaniu węgla do piwnicy lub zamiataniu podwórza. Kiedy po wojnie jeden z milicjantów zapytał Alojza, co by począł, gdyby nie umiał posługiwać się miotłą, ten odpowiedział prosto z mostu:


„Wstąpiłbych do milicji”.

Znani byli także inni. Każdy wiedział o Krzyżowskich, dziesięciorgu rodzeństwa, z których sześcioro brało udział w Powstaniach Śląskich. Jeden z nich, Franciszek, którego z cytowanym już przez nas Franciszkiem Krzyżowskim łączy tylko to samo imię i nazwisko, prowadził jeden z kilku tyskich chórów, działał w towarzystwie gimnastycznym „Sokół”. Zawodowo pracował na kolei, podobnie jak prowadzący inny chór Paweł Okoń. Trzeci tyski chór tworzyła mniejszość niemiecka. Wszyscy starotyszanie, chcąc zrobić sobie zdjęcie, szli w latach trzydziestych do zakładu Lucyny Kozyry, aby obciąć włosy, wędrowali najczęściej do zakładu Małgorzaty Szymałowej, dachy naprawiał im Karol Drabik, buty między innymi Wiktor Malcharek, chleb kupowało się u Istla, Hönischa albo Künstlera, wędliny, które wcześniej musiał zbadać Jan Baron, na przykład u Potempy, zaś mieszkanie mógł pomalować Jan Kula. Najlepsze lody wyrabiał Walenty Bieroński.

Powszechnie znani byli restauratorzy, rzemieślnicy, sklepikarze. Do dziś wszyscy starotyszanie pamiętają handlujących warzywami Szostoków i to nie tylko dlatego, że byli oni rodzicami spikerki Krystyny Loski. Szostokowie mieszkali i mieli swój sklep w domu przy rynku, należącym do piekarza Jana Drabika, sąsiadującym z powstałym w latach trzydziestych kinem „Halka”. Założyli je Wojciech Jaworek i Józef Golenia. Pierwszy z nich nie wrócił po wojnie ze Związku Radzieckiego, gdzie został wywieziony, drugi miał kłopoty z nową władzą, bo oskarżono go o to, jakoby sprzyjał Niemcom. W suterenie budynku Drabika mieścił się pierwszy w Tychach zakład energetyczny, którego


kierownikiem był Karol Marks.

Ten świat małego miasteczka przetrwał zaledwie parę powojennych lat. W roku 1950 prezydium rządu podjęło decyzję o budowie w tym miejscu stutysięcznej metropolii. Miała ona się zmieścić między Tychami, zwanymi odtąd Starymi, a sąsiednimi Paprocanami.
Pierwszy dom osiedla A - następne oznaczane miały być kolejnymi literami alfabetu - stanął już rok później. Projektantem i wykonawcą Nowych Tychów, bo taką wkrótce nazwą ochrzczono powstające miasto, został prof. Tadeusz Teodorowicz-Todorowski.

Dziś profesor, który na Śląsk przybył po wojnie z Lwowa, ma dziewięćdziesiąt lat i jest emerytowanym pracownikiem Politechniki Śląskiej. Chętnie godzi się na rozmowę o budowie Tychów, ale podczas niej woli mówić o stworzonej przez siebie metodzie samoleczenia, którą nazwał „Aku-TA-TE-TO” – „aku” od akupunktury, a reszta to inicjały jego imienia i nazwiska. W opublikowanej powielaczową metodą broszurce tłumaczy, że jest to metoda „samoleczenia dzięki mocy mózgo-jaźni”. Sam ją stosuje i dowodzi, że jej zawdzięcza świetne samopoczucie:
- Ja jestem tak cholernie zdrowy, że nikt nie zdaje sobie z tego sprawy - zapewniał podczas naszej rozmowy.
O swej metodzie wspomina w niejednym z licznych wierszy, tak jak w tym, zatytułowanym „Emeryckiej braci”: „jestem skłonny podzielić się z Wami - METODĄ,/ która pozwala z chorobami się rozprawić,/ w dużym stopniu przywrócić - utraconą MŁODOŚĆ,/ LOS EMERYTA szczyptą nadziei zaprawić -/ aż znów nadejdzie godnych emerytur pora,/ przy czym

Aku-TA-TE-TO sił przeżycia doda”.

Metoda, jak opowiada profesor, polega na nakłuwaniu ciała, a jeden z podstawowych przyrządów zrobiony jest na bazie szczotki do szorowania pleców. Aku-TA-TE-TO ma dwie odmiany - suchą i mokrą. Profesor wierzy w jego cudowną moc. Co do budowy osiedla A, stwierdza:
- Architekt mógł tylko jedną rzecz zrobić, mianowicie starać się to tak wykonać, żeby przeszło - stwierdza i dodaje - Wykonanie było paskudne. Tak było wszędzie, dlaczego osiedle A miało być wyjątkiem? Mnie czasem szlag trafiał, jak widziałem, jak to partolą. Było nie tyle rozkradanie, co niszczenie materiałów budowlanych. Szafowano tym - wylewano beton, zostawiano i na drugi dzień trzeba było wszystko wyrzucić albo rozbijać.
Osiedle nosi wyraźne cechy ówczesnego stylu, dominującego pod tą szerokością geograficzną. Najbardziej charakterystyczne są jednak zachowane do dziś elementy zdobnicze: płaskorzeźby na murach, majoliki nad niektórymi drzwiami wejściowymi, rzeźby, w tym znany wszystkim tyszanom pomnik robotnicy przy wjeździe na osiedle.

W czasie budowy osiedla A powstało kilka książek na jego cześć. Były to „Narodziny miasta. Nowe Tychy” Bogdana Ostromęckiego, „Zaminowane pola” Grażyny Woysznis-Terlikowskiej i „Na budowach sześciolatki. Gorzów. Nowe Tychy. Lublin” Jerzego Janickiego. Wszystkie poza wychwalaniem nowej budowy, całkowicie dyskredytowały dotychczasowe Tychy i ich mieszkańców. Według Ostromęckiego w przedwojennym mieście władza należała do „burmistrzów, bogatych mieszczan, kupców i komiwojażerów książęcych tyskich piw”, a gdzie indziej dodaje: „Ale Nowe Tychy - będą naprawdę nowe (...) Nowe przede wszystkim przez nowego i innego człowieka. Człowieka - budowniczego przyszłości”.

Te „naprawdę Nowe Tychy” tworzyli po profesorze Teodorowiczu-Todorowskim prof. Kazimierz Wejchert i jego żona prof. Hanna Adamczewska-Wejchert, którzy na początku lat 50-tych wygrali konkurs na budowę kolejnych tyskich osiedli. Teodorowicz-Todorowski napisał wówczas dla nich wiersz ze słowami: „Pierwszą literę w miasta alfabecie/ ja pod socklerków pisałem dyktando”. Po trzydziestu latach małżeństwo doprowadziło osiedlowy alfabet do litery „Z”. Pomogła im w tym rzesza innych architektów, w tym na przykład Andrzej Czyżewski, kuzyn Marka Hłaski, dziś spadkobierca jego dorobku pisarskiego. Do Tychów sprowadził go wygrany konkurs na projekt kościoła. Najbardziej jednak znanym architektem świątyń jest w mieście nie uczestniczący w tworzeniu Nowych Tychów Antoni Czernow, pochodzący z kresów wschodnich. Podobnie jak A. Dyrda studiował rzeźbę, swój drugi poza architekturą fakultet, pod opieką Xawerego Dunikowskiego. Dyrda jest autorem Pomnika Czynu Rewolucyjnego w Dąbrowie Górniczej. Czernow chlubi się zaprojektowaniem około czterdziestu kościołów.

Dziś Tychy są stukilkudziesięciotysięcznym miastem. Kiedyś nazywano je miastem socjalistycznym i sypialnią Górnego Śląska. Obecnie mało kto do tego wraca.

Wejchertowie, którzy stworzyli Nowe Tychy, mieszkali tu oboje do śmierci w szeregowym domku postawionym w ... Starych Tychach.

(okrojona wersja w: Dziennik Zachodni w Tychach – dodatek Dni Tyskie, 26/2004)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego