Dawno temu w Starych Tychach. Opowieść o ludziach i mieście opinie - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza


Waldemar Cichoń
Zapis ludzkiej pamięci

W ostatnich dniach ukazała się książka Bogdana Prejsa - redaktora naczelnego „Dziennika Tyskiego” i dziennikarza od wielu lat związanego z naszym miastem, autora m. in. satyryczno-historycznego „Małego przechodnia po Górnym Śląsku”, mającego w dodatku w swoim dorobku kilka tomików poezji.

„Dawno temu w Starych Tychach. Opowieść o ludziach i mieście w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku” - bo taki tytuł nosi to dzieło - zostało wydane nakładem tyskiego zarządu miasta. I chociaż o działaniach tego ciała wiele i różnych rzeczy można by napisać, tutaj trzeba je jednak pochwalić. Pieniądze z miejskiej kasy, które zostały wydane na sfinansowanie tej książki nie są bowiem zmarnowane.

Zawiedzie się ten, kto będzie szukał w książce Bogdana Prejsa kolejnej monografii naszego miasta, zapisu życia publicznego i instytucjonalnego, historycznego opracowania pełnego suchych faktów, liczb. Prejsa zainteresowało bowiem życie codzienne tyskiej społeczności okresu międzywojennego. To, gdzie robiono zakupy, gdzie się fotografowano, gdzie chodzono na piwo, jakie były przed wojną najpopularniejsze w mieście lody, ilu w mieście było lekarzy i jacy oni byli, kto miał najpiękniejszą w mieście willę, kto grał na skrzypcach. Prejs oddaje honor setkom najprostszych czynności składających się na codzienne życie miasta. Bo to ono jest najciekawsze. Bo pracy poświęconej temu aspektowi ludzkiej egzystencji tyskiej społeczności po prostu brakowało.
Całość napisana jest językiem prostym, nieskomplikowanym. Jest to jednak równocześnie język żywy i ciekawy, nie pozbawiony zabarwienia emocjonalnego. To niewątpliwa zaleta. Dzięki temu przeczytać książkę może nie tylko naukowiec, historyk - jak to bywa zazwyczaj w przypadku opracowań historycznych - ale każdy, komu dzieje Starych Tychów są szczególnie bliskie. Dzięki temu czuje się atmosferę tamtych dni, smak lodów sprzedawanych przez rodzinę Bierońskich, zapach choinki podczas tyskich wigilii, dźwięk pieśni śpiewanych przez członków lokalnych chórów...

„Dawno temu w Starych Tychach” nie jest monografią. Nie jest nawet rodzajem hołdu dla Starych Tychów, chociaż nietrudno wyczuć do nich autora sympatię, podziw i szacunek. Do ludzi, którzy w nich żyli, mieszkali i pracowali. Dla ich czasem zwyczajnych, a czasem szalenie barwnych życiorysów, upodobań, zainteresowań. Do niejednoznacznej i czasami trudnej historii tego miejsca.
Bogdan Prejs postanowił oddać głos świadkom. Tym, którzy jeszcze pamiętają z dzieciństwa i wczesnej młodości te Tychy, których dziś już nie ma, które zostały stłamszone i nieomal zniszczone przez Tychy Nowe. Tym, którzy mają wspomnienia o nich ukryte gdzieś w zakamarkach własnej osobowości. Tym, którzy znają je z opowiadań ojców, ujków i dziadków wysłuchanych przy niedzielnym obiedzie. Opisał przedwojenne Tychy widziane z ich perspektywy, nie siląc się na swój komentarz, interpretację, stawianie kropki nad „i”. Stawia się raczej w pozycji uważnego słuchacza, tego kto czarowne wspomnienia o tym co było przelewa na papier. Czyni to umiejętnie, z reportażowym zacięciem. Widać, że „Dawno temu…” napisał dziennikarz i to dziennikarz rasowy.
Niewątpliwym atutem są też ilustracje - reprodukcje obrazów autorstwa Franciszka Krzyżowskiego, Alfonsa Wieczorka, Augustyna Dyrdy i Henryka Loski. To na nich widać te Tychy, które istnieją już tylko w ludzkiej pamięci: staw przed kościołem św. Marii Magdaleny na którym dziś położony jest bruk ryneczku, dawna droga do Wyr, ulica Stawowa, gdzie dziś wznosi się gmach Teatru Małego.
Wszystko to razem wzięte sprawia, że „Dawno temu w Starych Tychach” czyta się przyjemnie i lekko, chociaż odbiór wcale nie jest pozbawiony refleksji i zadumy. I chociaż autor zarzeka się, że jego książka nie jest dokumentem, to jednak ma ona przy okazji i ten walor.
„To ludzie tworzą historię” - pisze w posłowiu do swojej książki Bogdan Prejs. Trudno się z nim nie zgodzić. „Dawno temu w Starych Tychach” ma jeszcze jedną zaletę. „Ten, kto traci swoje tradycje, kto zapomina o swoich korzeniach i historii, ten traci tożsamość” - mówi stare powiedzenie. Być może właśnie dzięki takim książkom jak „Dawno temu w Starych Tychach” ta starotyska tożsamość nigdy nie zniknie".

(Tydzień w Tychach, 31/1999)



Waldemar Cichoń
Wywiad tygodnia — To ludzie tworzą historię

- Jak doszło do powstania „Dawno temu w Starych Tychach”?

- Poszczególne części książki przez ponad półtora roku ukazywały się na łamach rubryk historycznych „Echa” i „Dziennika Tyskiego”. Kiedyś powziąłem postanowienie napisania cyklu artykułów historycznych o dawnych Tychach. Miało być tego jedyne 10 odcinków, ale w miarę zbierania materiałów stało się dla mnie jasne, że ten temat zasługuje na szerszą formułę. Wydawało mi się, że to co napisałem i co ukazało się w prasie, ma jakąś wartość, że służy ocaleniu pewnych faktów przed zapomnieniem. Gazeta żyje krótko - dzień, maksimum kilka. Książka ma nad nią przewagę, że stoi na półce, że zawsze można po nią sięgnąć. Gdybym o tych ludziach nie napisał, być może pozostałyby po nich jedynie nagrobki. Oczywiście, teksty, które pisałem do obydwu gazet, wymagały obróbki, przeredagowania, by mogły znaleźć się w książce.
- „Dawno temu w Starych Tychach” jest zapisem życia tyskiej społeczności okresu międzywojennego. Piszesz w niej o miejscowych urzędnikach, księżach, rolnikach, akuszerkach, lekarzach, policjantach, strażakach, listonoszach, nauczycielach… O tym, gdzie wówczas robiono zakupy, oprawiano obrazy, fotografowano się, chodzono na piwo, gdzie i jak wypoczywano. Jak wykonywano setki i tysiące najnormalniejszych pod słońcem rzeczy, które składają się na codzienne życie… Dlaczego właśnie tak?
- Zwróć uwagę, że prawie wszystkie książki, opracowania, monografie Tychów, które do tej pory powstały, traktują przede wszystkim o życiu publicznym tego miasta. W dodatku połowa powstała przed wojną, więc opisuje czasy sobie współczesne. Reszta traktuje wyłącznie o Nowych Tychach.
Niewiele jest natomiast książek opisujących życie prywatne mieszkańców miasta tamtego okresu. A to właśnie ludzie tworzą historię. - „Życie każdego człowieka zasługuje na książkę, a przynajmniej na akapit” - to usłyszane gdzieś i kiedyś zdanie przyświecało mi przez cały czas pracy nad „Dawno temu w Starych Tychach”.
Starałem się uczynić „Dawno temu…” książką o ludziach i dla ludzi opowiadającą o ludzkiej pamięci Mam nadzieję, że mi się to udało. To nie miała być i nie jest literatura faktu, czy sucha interpretacja istniejących dokumentów. To nie jest też praca historyczna, bo historycy w swojej pracy posługują się dokumentami, a ja z nich prawie nie korzystałem. Bo chociaż statystyki nie kłamią, to są jednak szalenie nudne.

To wreszcie nie miało być kolejne przypomnienie dziejów Tychów; chodziło o ukazanie mieszkających w nich ludzi różnych stanów i zawodów. To miała być książka o tym, jak te Stare Tychy pamiętają ci, którzy wtedy żyli lub znają te Tychy z opowiadań ojców, matek, dziadków, ujków. Książka jest efektem moich rozmów z kilkudziesięcioma osobami, które osobiście lub z opowiadań pamiętają ten okres.
- A było coś takiego, co zachęciło cię do pisania szczególnie?
- Kiedyś przeczytałem książkę „Zaminowane pola” Grażyny Woysznis-Terlikowskiej. To jest napisany w 1953 roku typowy socrealistyczny produkcyjniak traktujący o budowie osiedla „A”. Jego przesłanie jest mniej więcej takie, że kiedy rozpoczęto budowę, to bardzo w niej przeszkadzali wrogowie klasowi, ale jak już tych wrogów wytrzebiono, to świadoma swej potęgi klasa robotnicza nie miała już żadnych przeszkód. Przy tej okazji autorka całkowicie zdyskredytowała istniejące już miasto, odsądzając je od czci i wiary, Padały w nim określenia typu „dobre owe Tychy” i „złe stare Tychy”. Stare Tychy przedstawiano w niej jako siedlisko burżuazyjnej zgnilizny, ciemnogród, ostoję zacofania. Zabrzmi to patetycznie, ale bardzo mnie to oburzyło. I postanowiłem dać temu odpór.

- To jakie było naprawdę to życie Tychów w okresie międzywojennym?
- Zwyczajne. To było normalne prowincjonalne miasteczko, w którym żyli zwyczajni, a czasami także niezwyczajni ludzie. Wszędzie mieszkali, żyli i pracowali stolarze, lekarze, akuszerki. Tu żyli i pracowali, ale czasami śpiewali w chórach, pisali listy, wypożyczali książki w bibliotece, kobiety klachały przed maglem, zdarzył się dekarz, który jeździł motocyklem… Przypuszczam, że taka sama książka mogłaby zostać napisana o każdym takim przedwojennym miasteczku. Inne byłyby tylko nazwiska, adresy, niektóre wydarzenia.

- Każda książka ma swoich odbiorców. Do kogo ty zaadresowałeś swoją?
- Chciałbym, żeby przeczytali ją nowotyszanie. Po to, by się dowiedzieć, że miasto nie powstało w 1950 roku, że przed tą datą nie było tu pustyni. Pragnąłbym bardzo, żeby dotarła też do starotyszan – zarówno do starszego pokolenia, które wciąż pamięta, jak i do młodszych, którzy znają to wszystko z opowieści. Żeby sobie przypomnieli, żeby pamiętali. I byli ze swojej spuścizny dumni.

- W posłowiu piszesz: "To nie jest książka, którą należy traktować jak dokument. Przypuszczam, że w niejednym przypadku może wręcz wprowadzić w błąd, podając niewłaściwe imię, zły adres, przekręcony fakt. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że powstawała bez wykorzystywania archiwów i dokumentów, lecz dzięki ludzkiej pamięci, czasami przecież zawodnej". Korzystałeś tylko z ludzkiej pamięci?
- Książka z założenia miała być subiektywna. Dokumenty były dla mnie o tyle cenne, że stawały się źródłem inspiracji, służyły też do tego, by zweryfikować lub uwiarygodnić niektóre informacje. Na przykład, kiedy w przedwojennej monografii Tychów pióra Ludwika Musioła wyczytałem, że w mieście funkcjonowały przed wojną trzy akuszerki, to był to dla mnie punkt wyjściowy do tego, żeby dowiedzieć się o nich więcej. I dowiedziałem się - dzięki wspomnieniom moich rozmówców - że jedna ubierała się w "kiecki", za to druga nosiła się po miastowemu. A o tym Musioł już nie napisał. I tak dalej, i tak dalej... Najwięcej jednak dowiadywałem się właśnie z rozmów z ludźmi.

- Jak wyglądały te rozmowy?
- Niektóre wiadomości, nowe wątki, fakty, o których w życiu nie słyszałem, pojawiały się czasem zupełnie nieoczekiwanie. Na przykład kiedy wybrałem się do pana Józefa Skoczy, żeby opowiedział mi o pierwszej w Tychach kasie oszczędności założonej przez jego ojca, przy okazji dowiedziałem się, że na tę kasę ktoś urządził skok i rozpruł sejf, co było nie lada wydarzeniem. A przy okazji okazało się, że ojciec pana Józefa założył też pierwszą w Tychach spółdzielnię mieszkaniową. Takich przykładów mógłbym podać wiele. Chłonąłem te wiadomości jak gąbka.
- Ile osób przepytałeś?
- Kilkadziesiąt. Wspominam je zresztą i bardzo dziękuję za pomoc na końcu „Starych Tychów…”.
- Wszyscy byli skorzy do dzielenia się swoimi wspomnieniami?
- O dziwo nie. Nie wszyscy godzili się chętnie, niektórzy zdecydowanie odmawiali. To mnie dziwiło, bo przecież chciałem ocalić pamięć o ich ojcach i dziadkach. Widocznie dla niektórych nie miało to znaczenia… Na przykład po którymś z odcinków opublikowanym już bodaj w „Dzienniku” zadzwonił do mnie z pretensjami pewien starszy pan. - „Panie, co pan za głupoty wypisujesz” - usłyszałem w słuchawce telefonu. Okazało się, że napisałem coś, co okazało się być dalekim od prawdy. Przeprosiłem go serdecznie za niezamierzoną nieścisłość, powołując się jednak na opowieści świadków i przytaczając te argumenty o ludzkiej pamięci, które podałem wyżej. Rozmawialiśmy kilkanaście minut w bardzo miłej atmosferze, okazał się kopalnią wiadomości. Byłem zachwycony, zaproponowałem żebyśmy się umówili i porozmawiali. Głos w słuchawce stwardniał. Usłyszałem: „Jo z panym niy byda godoł” i trzaśnięcie słuchawką. Po pewnym czasie zadzwoniłem do niego z prośbą o zweryfikowanie pewnej informacji. Ta sama historia. Kilkunastominutowa, szalenie miła rozmowa na nieomal przyjacielskiej stopie, ponowiłem propozycję spotkania i zgadnij, co usłyszałem?
- „Jo z panym niy byda godoł”?
- Dokładnie.

- Czy jakiś temat, fakt, zdarzenie pominąłeś specjalnie. Czy coś było dla ciebie tabu?
- Świadomie wykreśliłem jedną rzecz. Nie powiem jednak jaką, bo bardzo mogłaby zbulwersować wiele osób, a moi rozmówcy nie byli w stanie jej potwierdzić. Nie przytaczałem też spraw drażliwych, na przykład sporów między niektórymi rodzinami. Starałem się ich unikać, raczej je wygładzać, niekiedy świadomie omijać. Nie po to, żeby zafałszować lub odbrązawiać historię. Ja po prostu nie jestem w stanie autorytatywnie ocenić, która ze stron miała rację.
- A które z wydarzeń, osobistości, których życie opisałeś, była szczególnie dla ciebie fascynująca?
- Kiedy pisałem tekst, kiedy powstawały te artykuły, a potem książka, wszystko z czym się stykałem, było ciekawe, frapujące. Gdybym miał jednak teraz, z perspektywy tego czasu to ocenić, to zdecydowanie najwdzięczniejszą postacią był doktor Stefan Krynicki, tyski lekarz, postać wyjątkowo w mieście popularna i poważana. Był ożeniony z bratanicą prezydenta Ignacego Mościckiego (tak na marginesie, prezydent czasami go odwiedzał w Tychach - o czym wszyscy wiedzieli), kochały się w nim na zabój wszystkie pacjentki, jadał na obiad zupę cytrynową, a kiedy zginął w katastrofie kolejowej, to na jego pogrzeb pojechała do Warszawy połowa Tychów.
Z doktorem Krynickim mógłby konkurować dentysta Wilhelm Richter - Żyd, który był właścicielem jednej z najpiękniejszych willi w Tychach - nota bene dom ten był wcześniej własnością jednego z napoleońskich generałów. Po wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku uciekł z Tychów, ale szybko wrócił. Polacy uciekali, a on pozostał. Podobno otrzymał od hitlerowców zgodę na ponowne uruchomienie praktyki i zapewnienie, że nie zostanie "ruszony". Stało się inaczej. Po kilku miesiącach ukrywania się został złapany. Zginął w którymś z obozów koncentracyjnych.
Trzecią postacią jest ksiądz Karol Golda - salezjanin, także męczennik Oświęcimia, organizator tajnego nauczania i w ogóle barwna postać.
- Wiem, że pracujesz nad kolejną książką poświęconą sprawom tyskim…
- Na razie istnieje jej wersja robocza. Nosi tytuł "Tyszanie nie z tej ziemi" i będzie poświęcona znanym i nieznanym mieszkańcom Tychów, m. in Augustynowi Dyrdzie, Antoniemu Czernowowi i Józefowi Duce. Będą oni jednak przedstawieni nie przez pryzmat ich oficjalnych dokonań. Mnie zainteresowało to, co przeżyli, a nie to, czego dokonali. Wszyscy wiedzą o panu Czernowie, że jest uznanym w całym świecie architektem, ale prawie nikt, że przez wiele lat żył na wymyślonym życiorysie, bo przez swoje nieproletariackie pochodzenie i tragiczne dzieciństwo spędzone na zsyłce w ZSRR nie miałby najmniejszych szans na jakąkolwiek karierę w PRL. Wszyscy znają dzieła Augustyna Dyrdy, ale niewielu wie, że kiedy w czasie okupacji Niemcy zaproponowali mu wyrzeźbienie pomnika Hitlera, Ti zdecydowanie odmówił. O tym to będzie książka.

- Kiedy będzie można ją przeczytać?
- Kiedy ktoś ją zechce kupić.
- Dziękuję ci za rozmowę.

(Tydzień w Tychach, 32/1999)



Jolanta Pierończyk
Tyszanie nie z tej ziemi

Bogdan Prejs: Jedynym sławnym człowiekiem, jaki pojawił się w mojej książce, jest prezydent Mościcki, który przyjeżdżał do Tychów. Cała reszta to zwykli ludzie: malarze pokojowi, rymarze, piekarze, garncarze... Ale i oni byli na swój sposób kiedyś znani. Znani w tym mieście. Ty książka ocala ich pamięć.

Mowa o książce „Dawno temu w Starych Tychach”, złożonej ze wspomnień ludzi, z których wielu nie doczekało jej wydania. Autor złapał niemalże ostatnią okazję, by zatrzymać odchodzący w niepamięć przedwojenny czas tego miasta. Nie będzie dalszego ciągu tej książki. Red. Bogdan Prejs pracuje nad inną, pod tytułem „Tyszanie nie z tej ziemi”. Znajdą się tam sylwetki ludzi, których nazwiska nikomu nic nie mówią, a są to niezwykłe postacie. Do takich należy np. Józef Duka, który przez piętnaście lat w Kalwarii Zebrzydowskiej grał św. Piotra.

(Nowe Echo, nr 41/1999)



Wiesława Konopelska
Miasto z pamięci

Jak napisać książkę o mieście, aby nie stała się pospolitą monografią czy informatorem, z jakimi na ogół mamy do czynienia, jeśli w grę wchodzi opisanie miasta, a wydawcą przedsięwzięcia jest zarząd danej miejscowości.

„Dawno temu…” ma swój podtytuł; opowieść o ludziach i mieście w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Opowieść – a więc coś, co przetrwało w ludzkiej pamięci i jest przekazywane w coraz to innej wersji kolejnym pokoleniom. Bogdan Prejs zastrzega w słowie „Od autora”: „To nie jest książka, którą należy traktować jak dokument”. Na potwierdzenie tego swą opowieść zaczyna od legendy o tyskim Szczerbcu - jak najbardziej prawdziwym, ale czy legenda z nim związana jest tak samo prawdziwa?...

Nieważne są dokładne daty, nazwy miejsc czy nazwiska osób tu przywoływanych. Ważne, w jaki sposób zapisali się w ludzkiej pamięci. To książka o pamiętaniu nie konfrontowanym z dokumentami historycznymi czy innymi rozmówcami Autora.
Tak pomyślana książka o historii miasta zachęca do czytania. Wystarczy pobieżnie przejrzeć nazwy rozdziałów: Rynek na wodzie, Kasyno obywateli, Do Bierunia na ramie, Aniołek wchodził otwartym oknem czy Gonili czerwonego kura, Kierownik Karol Marks, O dwóch takich, co założyli kino i wiele innych, jakby żywcem ze zbioru legend zaczerpnięte. Chce się czytać o ludziach zamieszkujących „Miast nad stawem”. Zwłaszcza, że wszystko to okraszone jest widokami miasta pędzla Franciszka Krzyżowskiego, Henryka Loski, Alfonsa Wieczorka i Augustyna Dyrdy - twórców związanych z tym miastem.
W tej opowieści miasto jawi się poprzez wspomnienia. I jak to ze wspomnieniami bywa, nie pamiętamy, kiedy i w jaki sposób zostało upieczone jakieś ciasto, ale jesteśmy w stanie odtworzyć jego zapach. Tak i tu pojawiają się ludzie, którzy swoje życie związali z Tychami, którzy służyli mieszkańcom, którzy zapadli w pamięć z jakiegoś powodu: na przykład „Ilka” Szołtysek był nie tylko dentystą, ale i fryzjerem, i u niego można było najtaniej wyrwać bolący ząb, a doktor Krynicki - „postać wyjątkowo popularna i poważna” - uwielbiał zupę cytrynową. A kto pamięta Agnieszkę Panol - położną, która przyjmowała i pierwsza pokazywała dzieciom świat w ich własnych domach?...

Nie byłoby opowieści o przedwojennych Tychach, gdyby zabrakło rozdziału nazwanego „Z pianką i procentami” czyli rzecz o „Książęcym” browarze. To Juliusowi Müllerowi, który pod koniec XIX wieku rozbudował zakład, postawiono pierwszy świecki obelisk w mieście.

Książkę zamyka wspomnienie o ogrodniku, Niemcu Hansie Cauterze, który po wkroczeniu Niemców do Tychów był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, a to tylko dlatego, że zabrakło wtedy… polskiej kiełbasy krakowskiej.

Dowodem na to, że dla Autora książki najważniejsi są ludzie przechowujący wspomnienia z przeszłości miasta, tu urodzeni i wychowani czy będący przybyszami, jest indeks nazwisk rozmówców. Oni są świadkami historii, oni zachowali w swojej pamięci obraz, jakiego trudno szukać w historycznych opracowaniach i dokumentach. W ich pamięci przeszłość miasta to jakby jego wczoraj, bo to także było ich dzieciństwo czy młodość, bo to były opowieści przekazywane przez dziadków i pradziadków.

(Śląsk,10/1999)



Jolanta Pierończyk
Świniarnia na skrzyżowaniu

Przed wojną w Tychach było tyle barów, że każdego dnia tygodnia można było iść do innego. Nie brakowało też piekarzy, rzeźników, kowali, ślusarzy. Nie było natomiast księgarni. Książki dostępne były tylko w bibliotece.

Najbardziej uciążliwą dla mieszkańców przedwojennych Tychów działalność prowadził książę pszczyński, który w okolicach dzisiejszego skrzyżowania ulic Hlonda, Burschego i Andersa miał świniarnię. Odór, jaki stamtąd roznosił się po okolicy, zabijał ludziom radość.

Do takich Tychów przyjeżdżał prezydent Ignacy Mościcki, którego siostra wyszła za znanego tyskiego lekarza Stefana Krynickiego. Bywał tutaj także Ernest Wilimowski, jeden z najsłynniejszych naówczas futbolistów. W takich Tychach wychowała się Krystyna z Szostoków Loska, znana spikerka, córka właścicieli sklepu owocowo-warzywnego.
O takich ciekawostkach z przeszłości w książce „Dawno temu w Starych Tychach” opowiada Bogdan Prejs, dziennikarz Dziennika Zachodniego, opierając się na wspomnieniach rodowitych tyszan. W podtytule autor zaznaczył „opowieść o ludziach i mieście w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku”. Indeks nazwisk osób, których pamięć ta publikacja ocala, zajmuje dziesięć stron.
- Ci ludzie, choć ich nazwiska niewiele już mówią zdecydowanej większości dzisiejszych tyszan, byli kiedyś znani w tym mieście - mówi Bogdan Prejs. - Ktoś się u nich leczył, zaopatrywał w żywność, pracował lub szukał pracy… Ci ludzie coś dla życia w tym mieście zrobili: Jan Drob założył pierwszy młyn, Żyd Singer (domokrążca) słynął z solidnego towaru, Karol Drabik wykonywał i naprawiał pokrycia dachów…
Dla niewielkiej tylko części mieszkańców dzisiejszego miasta lektura tej książki jest sentymentalną podróżą w czasy, które dawno minęły. Niewielu odnajdzie tu ludzi, którzy przypomną im klimat dzieciństwa. Dla zdecydowanej większości tyszan jest to prawdziwa kopalnia wiedzy o przeszłości miasta, w którym im przyszło żyć. Ta książka odpowiada na pytania, które mimo woli rodzą się podczas spacerów po Starych Tychach. Mnie osobiście intrygował kiedyś urokliwy budynek przy ulicy Damrota, o niezwykłej w tym mieście architekturze. Intrygował i martwił. W latach 80. był już niczyj. Jakiś zakład miał tam biura, ale dobrym gospodarzem dla niego nie był. Na szczęście znalazł się w końcu bank, który zainwestował w renowację i dom odzyskał swój blask. O tym, że należał on kiedyś do niejakiego Ryszarda Drabika, który był niewidomy i na spacery wychodził zawsze z czarnym wilczurem, wabiącym się Bera, dowiedziałam się dopiero z książki. Tam również znalazłam informacje o właścicielach willi przy Sienkiewicza, także wyróżniającej się swoim wyglądem zewnętrznym. Takie przykłady można by mnożyć.

Ta książka to także nieoceniona pomoc dla nauczycieli, którzy sami z Tychów nie pochodzą, a program obliguje ich do zapoznania uczniów z historią tego miasta. Z lektury rzeczonej książki wyłania się ona w barwnych i urokliwych obrazach.

(Dziennik Zachodni, 294/1999)


 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego