biernik link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

poezja
biernik
Instytut Mikołowski, Mikołów 2015




• • •

trzeba pamiętać: żadnej metafory. zero patosu.
nie używać słów: życie, śmierć, ból, samotność,

miłość. zbyt górnolotne. być sobą, jednocześnie
spełniając marzenie bycia każdym, kim chciałoby

się zostać. nie peszyć się. nigdy nie przepraszać
ani dziękować za cokolwiek. zachować dystans.

trafiać w sedno. puentować zgrabnie. uderzać
celnie. prosto w noc. i udawać, że nie krwawi.



wagary

może napisz usprawiedliwienie. podrób podpisy rodziców. okrągły
mamy lub zamaszysty taty. i tak nigdy się nie dowiedzą. ostatnią

wywiadówkę mieli podczas twoich studiów. w sądzie. albo powiedz
że babcia ci umarła. to akurat prawda. nie ma jej od osiemnastu lat.

musiałeś wziąć urlop by pojechać na ten pogrzeb. ewentualnie wymyśl
jakąś chorobę. najlepiej poważną. przecież w twoim wieku ona już

nie omija. masz na to recepty od kardiologa neurologa gastrologa
laryngologa pulmonologa i lekarza rodzinnego. tylko proktologa brak

co jest dowodem że przynajmniej hemoroidy ci nie dokuczają. jednak
na nie usprawiedliwienia nie wypisuj. bo cię klasa wyśmieje i będziesz

miał przesrane aż do matury. chyba nie chcesz mieć świadectwa
dojrzałości do dupy. tym bardziej że zapomniałeś o kupnie papieru.

a powinieneś pamiętać. ostatnio od czasu do czasu cię przegania.
ale uwierz. nie musisz już uciekać. pobiegłeś wystarczająco daleko.

lekcja naprawdę się skończyła. dlatego nie pytaj dla kogo ten dzwonek.



walentynki

nawet księżyca nie widać. w bloku naprzeciwko
kilka rozświetlonych okien. za nimi meblościanki
na połysk, brudne talerze na stole, kuweta w kącie,
nieprzeczytane książki przy kryształach, wrzask
kąpanego niemowlaka, płacz nastolatki, mineta
staruszków. piana w kuflu. telewizor na ful. lady
gaga w jajku. john lennon w trumnie. wyobrażam

sobie wszystkich ludzi jako pięć skrętów w paczce
po goldenach. trzy liczby pierwsze. jedenaście
wątpliwości. siedemnaście pytań. wiersz mariusza
: co ci niosę w pękniętych skrzydłach nocy.



trzy kobiety. wszystkie krzyczą

czterdziestka z mieszkania obok przeżywa drugi orgazm
tego wieczoru. jej syna chyba nie ma więc drze się bez
skrępowania. za drzwiami naprzeciwko krzyczy rencistka.
mąż pewnie znów jej przylał bo kolejny raz wróciła pijana
a on pijany musiał siedzieć sam w domu. jedyna kobieta
pod naszym dachem to sąsiadka z piętra niżej.

wrzeszczy że jest już dwudziesta druga dziesięć a my
za głośno puszczamy muzykę. blondyna z boku wstępuje
w trzeci orgazm. pijaczka z naprzeciwka wpada w szloch.
zołza z dołu wychodzi trzaskając drzwiami. na niebie lśni
paznokieć pana boga.



dzień kobiet

muszę zadzwonić do mamy. nawet chwyciłem
za telefon, ale w telewizorze za chwilę pobiegnie
kowalczyk. zrobię to później, choć wiem, że mama
czeka. wczoraj nie dzwoniłem w ogóle. martwi się,
że coś się stało, ale przecież zaraz będzie bieg.

za oknem słońce. marzec topnieje. wkrótce dzień
kobiet. nie lubię zimy. nie przepadam za kowalczyk.

wystartowała najlepiej. lubię kobiety. przedwczoraj
rudnicki powiedział, że jego mama nie chce umrzeć,
bo się boi, jak jej syn opisze ten pogrzeb. nie znam
jej. pewnie czeka jak moja. justyna przybiegła trzecia



wirek ratusz

brak fajek to prawdziwy problem. jak pół godziny czekania
na przystanku wirek ratusz. od siódemki którą akurat się
opuściło do dziewięć osiem dwa mającego dowieźć do celu.
gdy wraca się z wizyty u pierwszej kobiety w swym życiu
i po spacerze z pierwszą kobietą na świecie.

– magiczne miejsce – obwieszcza sms od tej drugiej. – tyle
w nim magii co w świni rumaka. chyba że depresję nazwać
wyższym stanem optymizmu – odpisuję.

– jesteś już w domu? – to telefon od tej pierwszej. – tak mamo.
właśnie wchodzę do przechowalni. zaraz się wygodnie ułożę
na wieszaku.



w banku

nie wiem jak ta kobieta ma na imię. choć spotykam
ją od lat. mieszka przy wschodniej. wczoraj znalazła

krew na wycieraczce. tak powiedziała. uważa że ktoś
chce ją zastraszyć. ludzie mówią że ma nierówno pod

sufitem. latem nosi wielkie kapelusze i długie suknie.
– jak prawdziwa artystka – twierdzi moja wciąż żona.

zaczepiła mnie dzisiaj w banku. recytowała. cytowała.
nawet zatańczyła. wręcz się wdzięczyła. – mam 63 lata.

kocham pana – wyznała. po czym odstąpiła mi miejsce
w kolejce do kasy.



obudź mnie
gdy skończy się wrzesień

póki co wiosna. każdy dzień zalatuje zielenią.
na ukrainie się tłuką. a u mnie wrócił spokój.
w kuchni krząta się kobieta. gotuje kaszkę.

jutro muszę powiesić firany. odkurzyć. może
coś umyć. zdjąć miotłą pajęczyny. chciałbym
wszystko przespać. ale nie da się zapomnieć.

od dawna myli mi się jawa ze snem. nie budź
mnie przed czasem. niech to najpierw minie.
dziś znowu umarł marquez. z nim jego kurwy.



w chwilach takich jak ta rodzi się bunt

brak mi umiejętności nazywania myśli słowami
których nadzwyczajną łatwość odnajdywania
posiada tylu ludzi opisujących świat odmienny
od tego w jakim przyszło żyć tobie i mnie

nie ma cię teraz przy mnie nie ma cię przy mnie
tej nocy kolejna noc bez ciebie kolejna
szalona chęć przetrwania stłamszenia tego
co boli co przenika wszystkie myśli
nie potrafię ich nazwać boję się je nazywać
każde słowo wymierzone jest we mnie każde
może mnie zabić brak mi wyczucia mogę posunąć
się za daleko dużo dalej niż ty ode mnie

w chwilach takich jak ta gdy nienazwane myśli
myśli bezimienne lecz nie bezsilne niedające
się ograniczyć słowem które nigdy nie znaczy
tego co powinno w chwili gdy słowa okazują się
bezsilne wobec myśli rodzi się myśl nazywana
buntem (ale czy buntem jest to co nosi jego imię?)



dwa fotele

pierwsza burza przeszła. druga blisko. trzecia była
w maju. na fotelu. niebieskim. mężczyzna dał wiarę.

kobieta bywa przy nadziei. nie tym razem. na szczęście
nie będzie szczęścia. a wątpliwości można usunąć. jak

wtedy. szkoda. bo nie byłoby teraz.
dobranoc. cyganie kopią od środka.



here is the news

z samego rana pokłóciłem się z ewą. tak bez powodu. przyczyna
zawsze się znajdzie kiedy się szuka dowodu. na istnienie. na nie
bo i na piekło. oraz niebyt. odbyt. zbyt czegokolwiek. na domiar
chce się spać. jest dopiero dziewiąta dwadzieścia. a położyło się

o piątej pięć. zatem: ona wstała. się zwlokłem. wyszła z hukiem.
wróciłem do łóżka. łóżko trwało ze mną do jedenastej. za osiem
południe zadzwoniłem do taty z życzeniami na dzień ojca. bo to
akurat był ten dzień. zaś noc minęła. ta najkrótsza. podziękował.

porozmawialiśmy. całe trzy minuty i kilka sekund przegadaliśmy.
wręcz się zagadaliśmy. już piłem piwo w pokoju. marcin też. lecz
on drugie i w kuchni. później wyszedł z gosią. znów się położyłem.
chwilę śniłem. wstałem. oni wrócili. pokłócili się. małgosia wyszła

cicho. cichutko. obaj byliśmy głodni. zjedliśmy po jednym gołąbku.
– kolejna sobota nas mija – zauważyłem grzecznie. – jebana sobota
– uprzejmie potwierdził marcin i puścił time electriców. naprawdę
dobry czas na taką muzę. gdy wena śpi.



torebka od niegucciego

trzymasz w niej wszystkie nieszczęścia koziorożca razem
ze skórzanym etui na papierosy, które dostałaś od innej poetki
(z napisem „chile”, leszek był zachwycony, gdy je zobaczył,
marzy o chile, to takie marzenie z dzieciństwa, niewytłumaczalne);
w futerale lm–y (niestety mentolowe) zmieszane z pamięcią o braku
marcina i bronisława (leszek sam ich zakopał, bo ksiądz odmówił
pochowania niechrzczonych, dlatego twój ojciec od lat odwozi
werkę do kościoła, ale z nią nie wchodzi); masz w niej geny
i sms–a, klucze do wciąż niewłaściwych drzwi, trzy rachunki
za życie, pięć kart (ani jedna nie jest jokerem), których piny trudno
spamiętać, rozładowany telefon z nieodebranym połączeniem
od piotra i jedną niewysłaną wiadomością, dwie czereśnie, jakie
zocha zawiesiła ci wczoraj na uchu (bo zocha za dwa tygodnie
skończy 44 lata i już to przeżywa ogórkami małosolnymi);

co tam jeszcze masz?
: dwa długopisy (jeden czerwony – do podkreślania), ołówek z gumką
(do wykreślania) i pióro oraz zaproszenie, które nie doszło na czas
(bo podobno nastąpił błąd na łączach, dlatego września musi na ciebie
poczekać do września albo października.
– ale na pewno jesienią – jak napisał w dzisiejszym mailu organizator).

taka mała torebka. z duchami. na lewym ramieniu. a prawe ugięte
pod ciężarem losów (może któryś wygra). bagaż historii.



ziemniaczane

do wpół do czwartej w nocy słuchaliśmy głośnej
muzyki. następnie kochaliśmy się ponad godzinę.
w samo południe rzuciłaś budzikiem o ścianę. po
czym znów uprawialiśmy przed kolejną drzemką.

wstałaś. ja nadal śniłem. ty w tym czasie robiłaś
obiad. jarzynowa i ziemniaczane. uwielbiam placki
ziemniaczane. zjedliśmy je wszystkie wieczorem

na zimno. popijając piwem. tego dnia (jak później
wyczytałem) julia hartwig kończyła dziewięćdziesiąt
lat. według niej miłość nie jest tematem na wiersz.



ten wiersz zawiera
lokowanie produktu

podobno była już noc, ale my nie jesteśmy
gwiazdami, więc ciemność rozjaśnił jedynie
płomień zapalniczki. podarty człowiek przed
żabką przy piotrkowskiej postanowił zostać

moim serdecznym przyjacielem, jednak ewa,
która niedawno dowiedziała się, że bob dylan
wciąż żyje, wspomniała coś o hotelu, dlatego
nastąpiło kolejne w moim życiu rozstanie.

liczę, że pan z windy nie pisze pamiętników.
łóżko okazało się głębokie aż do rany.



20 sierpnia. sms. mail

jak tam u ciebie? u mnie
wczoraj była burza.
musiałem zamknąć okna.
spałem przy otwartych
drzwiach. obok kołdry.
bez flaneli.

ja wtedy spałam nieprzytomna po bezsennej nocy
z niedzieli na poniedziałek

(w twojej nocy u mnie nie było burzy i miałam otwarte okno)

a wracając do nocy to już prawie był wtorek
w tej nocy i w tamtej

i miałam śmiertelny orgazm we śnie
nie z tobą z nim

deszcz nie padał i nie było burzy
i spałam nago

bez ciebie

z wtorku na środę:
pada egzotyczny ciepły sierpniowy deszcz

a ty pijesz kolejne piwo



paryż

to był ten dziwny dzień w którym o mało co napisałem
najlepszy wiersz jaki mógł powstać w moim pokoleniu.
choć od dawna wiem że żadnego pokolenia nie było.
pokolenia stanu wojennego. generacji ’63. pokolenia
srulionu. pokolenia po poprzednim wykolejeniu. i przed
nowym sezonem.

nie napisałem bo zacząłem czytać o jacku bierezinie.
poecie kobieciarzu bokserze alpiniście i pijaku. który
mieszkając całe lata w paryżu nigdy nie nauczył się
francuskiego na tyle by samodzielnie kupić paczkę fajek.
który na sekundę przed wejściem na swą ostatnią drogę
nagle podniósł obie ręce. nikt nie pamięta nazwiska
kierowcy ciężarówki któremu się poddał.



do

wszyscyśmy chcieli, nie przyznając się
do tego przed sobą wzajemnie, zostać
baczyńskimi, bursami, barańczakami,
wojaczkami i ce ha wie kim jeszcze
swej epoki.

chcieliśmy dyrygować słowami kolejnych
wierszy rzędami dusz. być wyroczniami.
etycznymi przewodnikami, o etyce pojęcia
większego nie mając.

i co? nikomu się nie udało.
wszyscyśmy bez wyjątku zostali całkiem nieźle
wykształconymi zapijaczonymi degeneratami
na stanowiskach skrzętnie skrywającymi swój
nałóg. i tyle.

tyle po nas zostanie,
cośmy razem. nasze
dusze stoją potworem.



podstępny kciuk

kiedy wskazujesz jednym palcem,
trzy inne wymierzone są w ciebie.



fleks

dwie: kości czy – dwie: koście?
dwie: maści czy – dwie: maście?
ok. mowa o rzeczownikach żeńskich
zakończonych w M l. poj. na – ść.

to inne przykłady (w M l. poj. zakończone na – ć):
jedna nić. ale – dwie: nici czy nicie?
zatem – dwie: postaci czy: postacie?

brzaski, świty, ranki, wstanki i dni czy dnie?
a noc zawsze ciemna. niebo bez gwiazd.
gwiazdów. gwizdów. cisza. cicho sza. wcale
nie jest miło. słowa są. tu wiem:

lokomotywa.

moralności czy moralnoście?
śmieci czy śmiecie?

w tym ostatnim przykładzie dochodzi dodatkowa
konotacja – śmieć jako odpad (brud, nieczystość), ale
także śmieć jako (np.) gnojek.

vide – wyrzuciłem śmieci czy śmiecie – ?; pobiły mnie
śmieci czy śmiecie – ? po mojemu powinno być tak
: poszedłem wyrzucić śmieci, przy czym dopadły mnie
śmiecie. dwa albo trzy. nie liczyłem.

jednemu z nich jebłem. drugiemu jebnąłem. trzeci był
biernik.



najwyraźniej chodzi o miłość

ostatnio zbyłem twe pytanie, czy cię kocham. pewnie
dlatego zachowujesz się, jakbyś mnie nigdy nie znała.

dopiero dziś wyciągnęłaś z boscha wyprane przed paru
dniami koszulki i skarpety. od swojej mamy przywiozłaś

rosół. z makaronem. wciąż jesteś obrażona. przysłałaś
mi na maila wiersz z wczoraj. nie wiem po co. a przed

chwilą zapytałaś, czy może podgrzać coś ciepłego. nie,
dziękuję. zrobiłaś kanapkę. podstawiłaś mi ją pod nos.



pytanie syna artystki

– mamo
kiedy my w końcu
staniemy na nogi?

– gdy zejdziemy
na ziemię



coraz częściej

nie potrafię powiedzieć, kiedy jest najgorzej.
chyba nad ranem, gdy muszę wstać o szóstej
czterdzieści pięć bez żadnego zmiłuj się. nie
lubię tego. jak również twierdzenia, że wiesz,
choć nie masz pojęcia. oraz fajansowej łyżki
w kubku z cukrem. braku cytryny. nadmiaru

pomidorów. owoców w agonii. kochamy się
co noc, lecz coraz częściej szybko zasypiamy.



rzecz w tym, żeby na starość
nie mylić marsa z marskością

nad trzecią planetą od słońca księżyc przybiera
kształt pośladka. drugiego nie ma, czyli jeszcze
nie oglądasz tego świata podwójnie. noc zatem

stoi przed tobą otworem, tym bardziej, że kobieta
na łóżku obok z pewnością nie pochodzi z wenus.
od jakiegoś czasu nazywasz ją wrzodem na swojej

dupie. jest twoją pierwszą pięćdziesiątką każdego
dnia. jedną z białych myszek na jego zakończenie.



(obcy). ostatnia
godzina z mamą

mam po tobie lodówkę, w której schładzam
codzienne piwo, mikrowelę do odgrzewania
zapiekanek z tesco i telewizor z wadliwym
dekoderem. oraz nieustanny wyrzut, że cię
wtedy nie pocałowałem. ani nie przytuliłem.



wszystkich świętych

nie odwiedziłem żadnego grobu.
ale zapaliłem za wszystkich. dla
świętego spokoju. peta wcisnąłem
w szparę obok krzyża nad futryną.

tutaj nie ma świąt. są wyłącznie dni
powszednie jak chleb którego znów
zabrakło bo dzień był wolny jak okres
w pampersie. zza zamkniętych drzwi
dobiega kołysanka joplinki. a po niej
love like. amen



sylvia plath nie zmrużyła tutaj oka

czas ponownie minął; było zbyt szybko i zbyt chmurno;
spotkałaś mnie za wcześnie, a może ja ciebie za późno,
choć nie wiem, czy to byłaś ty, czy może pijany waldek
czaił się za rogiem kamienicy. nieważne.

nieprawda, ważne jest każde słowo. cokolwiek napiszę,
mogę cię zranić. właśnie się obudziłem. żarówka iskrzy.
żarzy. nie mam pojęcia: świt czy zmierzch? dzień dobry,
a może dobranoc?

prześcieradło gładkie jak spod żelazka. skórę drażnią
drobiny szkła. pod tym kloszem nie doczekam.



czerwona sukienka

następnego dnia najpierw przycięła długie włosy,
które tak lubił, po czym napisała krótki list pełen
dużych liter i włożyła go do kubka. przemalowała
na czarno paznokcie, spaliła czerwoną sukienkę,

schowała w szufladzie zapasowy komplet kluczy.
w nocy ułożyła nowy wiersz. starannie wyskrobała
z niego jego imię.



przestałem być jedynym poetą z mojej
generacji, który nie przytył od debiutu

W nocy obudził mnie straszny łomot. Przeraziłem się.
Ale po chwili spokojnie zasnąłem. Uświadomiłem sobie,
że to tylko mój brzuch spadł na podłogę.
Antoni Pawlak (facebook, 24 maja 2014)

waga ciągle wskazuje 65 kilogramów. od
lat ani drgnie. nie dostrzega regularnego
wzrostu obwodu w pasie, przez co nigdy

nie wiem, jakiego rozmiaru nowe spodnie
powinienem kupić. być może postanowiła
utrzymywać mnie w dobrym nastroju, dać

wiarę w wieczną młodość, nadzieję jutra,
ślepą i głuchą miłość. ale niewykluczone,
że po prostu coś innego ze mnie uleciało
przez ten czas, a ona tego nie zauważyła.



pomysł na życie

a może by tak sobie umrzeć nagle na łonie
natury. na wrzosowisku. pod drzewem. albo
w życie. w sposób zupełnie nienaturalny.

będzie piękne lato. później parę łez. ale na
razie jest zima. choć raczej koniec jesieni.

jutro agnieszka co już tu mieszka otwiera
wystawę. ojca nie będzie. bo mama. opieka
i miłość taty. marek był. lecz znikł. został regał.

sześć kotów też umrze. a może cztery. nie
pamiętam. racja. sześć ma marta. za to koty
agnieszki sikają na biurko. każdy z nich ma
dziewięć żyć. psa można zabić tylko dwa razy.



wciąż obawiam się
że moje dzieci
zapomną mnie spalić

w dyskusji o wyższości kremacji
nad tradycyjnym pochówkiem
zawsze pada nieśmiertelny argument
jakoby była ona bardziej higieniczna

zwolennicy tej metody zapominają
że ciało przed włożeniem do trumny
z reguły jest bardzo starannie myte
tymczasem ogień przyjmie każdy brud

kiedy już przyjdzie co do czego
nie zapomnijcie włożyć mi do kieszeni
telefonu z naładowaną baterią i spisem
aktualnych numerów kontaktowych

z drugiej strony nie zawołam: żegnajcie
ale raczej: do miłego zrobaczenia



niedziela

wówczas może okazać się, że to nie dzień był zły,
ale że tobie zabrakło pomysłu na jego sensowne
wypełnienie, gdyż konsekwentnie tkwiłeś od rana
z głową w kiblu, wypatrując spadających gwiazd,

których widok ponownie cię wczoraj ominął. teraz
pozostaje ci już wyłącznie życzenie spokojnej nocy
po prywatnej stronie nieustannie opuszczonej rolety.
a przecież mogłeś zgodnie z przykazaniem spędzić

ten czas przed telewizorem, śledząc kolejne upadki
na lodzie, prognozę pogody lub powyborcze sondaże,
co z pewnością tchnęłoby w ciebie skuteczną zmorę
optymizmu na cały nadchodzący tydzień.



bez zbędnych okoliczności

na dzisiaj koniec. teraz tylko odhaczyć datę w kalendarzu
z nagą blondyną i zmyć resztki czasu z cyferblatu. zapisać
ostatnią myśl przed nocą, by się nie przyśniła. oswobodzić
popielniczkę z odcisku warg. wyzwolić ciało. nie pozwolić

się sprowokować naturze. tu i teraz. przed świtem. przed
tobą. na raz, na bis. zaznaczyć kolejną kreskę na linii, ale
uważać, by nie pokaleczyć dłoni. codzienne funny games
zwieńczyć rzutem kostką. i nie zapomnieć złożyć planszy.



the day after

jutro wstaniesz jak zwykle, bo znów zawiedzie
cię wieczorne przeczucie, że ta noc będzie twą
ostatnią i dlatego po raz kolejny obejrzysz Hair
lub American Beauty.

najpierw udasz zaskoczenie, po czym wykonasz
wszystkie czynności, o których martwi nie muszą
już pamiętać, co będzie stanowiło wystarczający
dowód na doczesność.

choć żałujesz niemal wszystkiego w swym życiu,
a najbardziej tego, czego w nim nie uczyniłeś,
nieustannie popełniasz jeden błąd. wciąż jesteś



pinokio

później wróć. jak gdyby nic podlej fiołka,
bo akurat zakwitł. obierz ziemniaki, nim
zakwitnąć zdążą. nastaw wodę. posól ją.
nie przesól. rzuć kubkiem w okno, niech

rozpryśnie się na milion. szpetnie zaklnij.
daj się ponieść emocjom, wszak tego od
ciebie oczekują. zrzuć korę drewnianego
chłopca. poznaj dziewczynkę z zapałkami.



51’

będziesz musiał odpuścić. chłopcy w tym wieku
dorośleją i powoli zaczynają już zdawać sobie
sprawę, że nie posiądą wszystkich kobiet, które
im się podobają. to nieuchronna trauma, jednak

ból, jaki sprawia, z każdym dniem łagodnieje
jak kawa po turecku zastępowana rozpuszczalną
neską, chociaż obecnie trudno jeszcze oswoić się
ze świadomością, że naprawdę istnieje jakiś byt

poza cowieczornym seksem. póki co niepotrzebne
ci do niego przysięgi. ani dwie ołowiane obrączki.



najnowszy adres

do południa pukają wyłącznie sprzedawcy
jajek z własnego chowu i świadkowie jehowy
– nie, dziękuję, mam własne;
– nie, nie chcę być szczęśliwy po śmierci.

czasami wdrapie się listonosz, zawsze dzwoni
dwa razy, po czym klnie, że znów nikogo nie ma.
ostrzeżony przez sąsiadkę ksiądz nawet nie
spróbował. facet z mieszkania obok kopnął

śpiącą na wycieraczce żonę i kazał jej lecieć
po piwo. lokator z dołu umiejętnie wyzionął.
zepsuty domofon wzywa do kolejnego trudnego
przypadku. jutro moja kolej na mycie schodów.



prognoza na święta

powinien spaść śnieg. tymczasem wszystkie prognozy pogody
konsekwentnie zapowiadają plusowe temperatury i deszczowe
święta. rozkłady jazdy na wigilię nie napawają optymizmem.
na tylnym siedzeniu ostatniego dziś autobusu linii 45 spoczywa
święty mikołaj. pyta czy to już nowy rok. nie ma biletu a kontroler
za nic nie chce przyjąć w zamian grającej kartki ze stajenką.
w telefonie setne życzenia wesołych i rodzinnych. moje komórki
zapadają w szarość.



dwadzieścia dziewięć dwanaście

sąsiedzi wybaczą dezertera, a nawet chop
suey, pod warunkiem, że flaszka nie będzie
pusta. rozgrzeje atmosferę, no bo jak tu
podtrzymać ogień, gdy brakuje powietrza.

powinno być lirycznie. niekoniecznie miło,
ale ze smyczkami w tle oraz z saksofonem.
trudno uwierzyć w taki banał, jednak to już
naprawdę czwarta nad ranem i kończy się

grudzień. w skrzynce na listy dwa rachunki,
koperta bez znaczka, przykurzony esemes.



godnie z planem

można powiedzieć, że wszystko poszło zgodnie z planem:
płodziłeś, sadziłeś i budowałeś (skupiłeś się na pierwszym),
ale przecież to już czas przeszły zapomniany. nadal jednak

ignorujesz rude koty oraz adorujesz czarne wdowy. ciągle
marudzisz, nigdy nie tańczysz przed czwartym piwem, zaś
w śpiewie fałszujesz. filozofię przypadku wyznajesz jedynie

do biernika, lecz aktywnie uczestniczysz w braku obecności.
co wieczór śnisz marzenia pozbawione złudzeń. odcinasz
kupony i rozsyłasz cudze losy. drapiesz je zawsze do krwi.



nic nowego

chyba już nie ma sensu się starać. pozostaje
się starzeć. jeszcze spróbować zmniejszyć
rosnący brzuch trzema pompkami i jednym

rowerkiem raz na parę dni, chociaż wątpię,
czy warto się tak męczyć. czasem nie umiem
zasnąć, kiedy indziej zachodzę przed nocą.

przestałem cokolwiek zaczynać, nawet książki
czytam od końca. kupiłem chomika. poza tym
u mnie nic nowego. wszystko się już zdarzyło.



nad

a wystarczyłoby być miłym
: wrogom kwiaty
: fałszywym przyjaciołom dobre słowo
: przyjaciołom – słowo dobre

nad wyraz
 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego