Dawno temu w Starych Tychach. Opowieść o ludziach i mieście link - Bogdan Prejs

Przejdź do treści

Menu główne:

proza


Dawno temu w Starych Tychach. Opowieść o ludziach i mieście
w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
Zarząd Miasta Tychy. Tychy 1999.

ISBN 83-903316-9-1


(fragmenty)


Tyski Szczerbiec

Ugoszczon w Lędzinach przez plebana Jana z wielkimi honorami i zaszczytami należnymi swemu imieniu, ruszył rano w drogę. Droga przed nim była daleka, a musiał jeszcze do Mikułowa zawitać, gdzie pleban Więcysław od przedniego roku pańskiego 1326 dziesięciny 14 skojcy i 10 denarów na potrzeby kościoła zapłacił, a i tego roku pobożny mąż należności swej wypierać się nie próbował. Jechał do niego, jak i do innych, z wiadomością serce trwożącą. Oto książę raciborski Leszek ziemię swoją Czechom zaprzedać myślał i pod panowanie Jana Luksemburskiego ją oddać, na co miłościwie panujący Władysław, Łokietkiem zwany, król Polski prawowity, zgodzić się nie mógł!
Droga była prosta, las zwierza pełen cichy, ale niebo zaczęło się ściemniać, ledwo od Lędzin niewiele oddalić się zdołał. Myślał nawet zawrócić, bo las w czas burzy nie lubi obcych i duch zwierza ubitego mścić się lubi, jak go giermek opodal podążający lękliwie ostrzegał, ale szybko zbył to zabobonne gadanie chłopskiego bezbożnika. Pana jeno pochwalił i przeżegnał się, kiedy pierwsze krople spadły. Już mieli zsiadać z koni i pod gałęziami się schronić, kiedy dym wyczuł, a i koń zaczął niespokojnie strzyc uszami. Ludzie jakowyś, ani chybi, muszą być blisko, ale przecież jeszcze nie z Mikułowa, bo ten za wzgórzem dopiero stoi.
Lało już siarczyście, kiedy gęstwina się przerzedziła i rzeczkę zobaczył, a nad nią chałup kilka dostrzegł. Na ich widok psy przy nich ujadać zaczęły zapamiętale.
- Ruszajże!- krzyknął na chłopca, który jak niemota jakaś ani się ruszył i dopiero na krzyk rycerza zakołatał w najbliższe drzwi.
- Co to za sioło?- spytał przestraszonego chłopa, który kłaniać się zaczął przed nim do ziemi.- Gadajże człeku, a nie zamiataj ziemi przede mną!
- Tycha to wieś, panie - rzekł tamten trwożliwie. Panów rzadko widywał, a ten srogi mu się zdał i miecz mu wielki u pasa wisiał.
- Jadła i picia szykuj, burzę u ciebie przeczekać pragniem.
Weszli do chaty. Czeladka dzieciaków lękliwie patrzyła na przybyszy, a kobieta rzuciła się poczęstunku szykować.
Burza przeszła szybko i do drogi na powrót mogli się sposobić. Za gościnę podziękowali, talara chłopu rzucili na stół i Pana Boga chwaląc wsiedli na koń.

Nie ujechali daleko za wieś, kiedy z gęstwiny strzały na nich poleciały. Giermek czmychnął w bok, a on dobył miecza, ale zaraz go puścił, bo strzała ugodziła go w ramię. Spiął konia i ruszył na oślep przed siebie. Na próżno. Jeszcze kilkoma zdradzieckimi ciosami dosięgnion zwalił się w krzaki, a rzężącego dopadło kilku człeków. Już z niego, jeszcze żywego, kolczugę ściągać poczęli, inny konia trzymał. "Czyżby to Tycha ludzie, a może owe duchy leśne?"- pomyślał jeszcze, nim skonał.

W 1930 roku, na terenach dawnych łąk gminnych w pobliżu stacji kolejowej, z inicjatywy naczelnika gminy Jana Wieczorka zaczęto budowę stadionu pływackiego. Wkrótce po rozpoczęciu prac naczelnik pismem z 8. lipca powiadomił Muzeum Śląskie w Katowicach o odkopaniu przy ul. ks. Konstantego Damrotha spoczywającego na głębokości 1,5 metra starego miecza, którym wkrótce zaopiekowali się specjaliści. Dyrektor muzeum, prof. Tadeusz Dobrowolski, 27 stycznia 1932 roku zwrócił się do placówki w Krakowie o konserwację znaleziska. Miecz, którego wiek oceniono na około 600 lat, czyli pochodzący z początku XIV wieku, znajdował się w złym stanie. Był skorodowany i złamany w trzech miejscach.

Najprawdopodobniej nie przeprowadzono wówczas większych prac poszukiwawczych, gdyż w dokumentach nie zachowały się żadne informacje, by powstało w tym miejscu stanowisko archeologiczne. Było to o tyle dziwne, że przecież w pobliżu ziemia mogła kryć inne skarby, chociaż w bezpośrednim sąsiedztwie miecza nie znaleziono nic więcej. To byłoby uzasadnioną podstawą do obalenia domniemań Ludwika Musioła, że miecz złożono w grobie zmarłego tutaj w niewyjaśnionych okolicznościach przejeżdżającego tą drogą XIV-wiecznego rycerza. W takim wypadku powinny zachować się albo jego szczątki, albo resztki zbroi czy inne elementy uzbrojenia. Pojawienie się miecza w Tychach, na ponad sto lat przed pierwszą wzmianką o wsi w dokumencie z 1467 roku, najprawdopodobniej było kwestią przypadku. Zatem będąca wytworem fantazji autora powiastka, którą rozpoczęliśmy tę gawędę, może nie jest zupełnie bezpodstawna...?

Znalezisko można by w pewnym sensie nazwać "tyskim Szczerbcem". Podobnie jak miecz koronacyjny królów polskich - z którego jako pierwszy korzystał Władysław Łokietek w 1320 roku - jest wyszczerbiony. Żelaza zachowało się na nim już niewiele, nadal jest w trzech częściach, zatem podrutowany, aby się nie rozpadł, spoczywa na drewnianej podkładce. Mimo tych ubytków przedstawia sporą wartość historyczną.

W katowickim muzeum znajdował się do wybuchu II wojny światowej. Po jej zakończeniu trafił do Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, gdzie przechowywany jest do teraz.


(…)
Do Bierunia na ramie

Przed wojną przyjeżdżał do Tychów jeden z najsłynniejszych ówcześnie futbolistów, Ernest Wilimowski, który zasłynął strzeleniem w 1938 roku czterech bramek drużynie Brazylii.
Piłkarz przyjaźnił się z synem Stabika, właściciela sklepu przy rynku. Budynek ten, pierwszy na prawo od kościoła, został spalony tuż po wkroczeniu do Tychów wojsk rosyjskich w styczniu 1945 roku. Powodem było ponoć znalezienie w sklepie portretu Hitlera, który właściciele zapomnieli w porę ściągnąć. Jego obecność w instytucjach i zakładach była w czasie wojny obowiązkowa.
Młody Stabik sam był piłkarzem, grywał w drużynie "Strzelca", który miał boisko w sąsiedztwie browaru "Książęcego". Znajdowało się na łące między ulicą Mikołowską prowadzącą przez zakład oraz drogą omijającą go od strony Czułowa.
- Pamiętamy to boisko jako dzieci - opowiadają bracia Franciszek i Brunon Krzyżowski, synowie przedwojennego kierowcy w browarze, Józefa. Pierwszy z nich mieszka obecnie w Bielsku-Białej, a drugi w Bytomiu. - Zbudowali je samodzielnie, za zgodą dyrekcji browaru, zawodnicy zespołu "Strzelec". Mieściło się na zwykłej łące porośniętej trawą. Linie zaznaczało się piaskiem albo wapnem.
Mecze odbywały się wyłącznie w niedziele, gdyż w pozostałe dni tygodnia zawodnicy normalnie pracowali. Byli całkowitymi amatorami, trenowali, kiedy mieli czas, za grę nie pobierali żadnych pieniędzy, chyba że rozgrywające spotkanie drużyny zakładały się o to, kto wygra.
- Była taka anegdotka o Józefie Stabiku, który był bardzo zaangażowany w sprawy sportu, że kiedy "Strzelec" grał w Bieruniu, to zorganizował dla drużyny transport rowerowy. Po prostu parę osób zawiozło graczy na ramach rowerów - opowiada B. Krzyżowski. - Za to kiedy wygrali mecz, wynajęli wóz drabiniasty i nim wrócili.
Z transportem w ogóle był problem. Jak opowiada F. Krzyżowski, kiedyś przyjechali do Tychów zawodnicy "Ruchu" Hajduki Wielkie (dziś Chorzów): Peterek, Zarzycki, Słota i Wilimowski. Zabawili się przy piwie w parku przy pałacyku browarnianym, w którym później przenocowali. Następnego dnia stali przy drodze i zatrzymywali jadące do Katowic samochody, bo musieli zdążyć w tym dniu na mecz z klubową drużyną z Luksemburga.
- Biegaliśmy tam wówczas jako chłopcy - opowiada mój rozmówca. - Peterek zapytał mnie nawet, czy nie przyniósłbym mu maszynki do golenia, po którą natychmiast pobiegłem.

Brunon i Franciszek Krzyżowscy pamiętają większość grających w "Strzelcu" piłkarzy. Bramki bronił najpierw Chowaniec, a później Oprządek. Na obronie stali na przykład Anton Czech, o którym wszyscy mówili "Tona", oraz Bayer, syn policjanta. Występowali również Pucher, Kost, Karol Szczepanek oraz Prasoł z Mikołowa. Na środku ataku grał Hadasik. Franciszek Krzyżowski mówi, że sam też zagrał w paru meczach "Strzelca". "Na lewo" występowali w nim również nie będący formalnie jego członkami synowie jednego z browarnianych dyrektorów, Walter, Günther i Hans Tschölpe, którzy jednak przede wszystkim byli znakomitymi hokeistami. Grywano w niego zimą na zamarzniętej wodzie w basenie przy dworcu kolejowym. Rozgrywano na nim mecze towarzyskie z drużynami z sąsiednich miejscowości. W hokeja grał też między innymi brat "Tony", Jerzy Czech.

Obok basenu miał siedzibę klub sportowy "Stadion", który powstał po zbudowaniu na początku lat trzydziestych całego kompleksu rekreacyjno - sportowego, w którym mieściło się boisko, basen i korty oraz restauracja. W tej drużynie bramki bronił Erich Warmus. Obydwa zespoły grywały ze sobą mecze towarzyskie, istniała zresztą między nimi rywalizacja. Kiedy w drugiej połowie lat 30-tych w związku z budową nowej drogi przy browarze zlikwidowano dotychczasowe boisko, doszło do fuzji obydwu drużyn.

Wokół boiska piłkarskiego "Stadion" była bieżnia. Trenowali na niej sprinterzy, na przykład Paweł Pukowiec, Helmut Wala i Jan Bonk, syn właściciela drogerii, biegający "setkę" w 10,9 sekundy. Do Tychów przyjeżdżał na treningi Emil Kiszka, mistrz Śląska na 100 metrów. Biegacze reprezentowali samych siebie, sami kupowali dla siebie sprzęt. Występowali podczas zawodów odbywających się w mieście, podobnie zresztą jak również nie posiadający klubu pływacy, którzy trenowali na basenie.
Wyłącznie dla przyjemności grywano na kortach tenisowych. To był już sport elitarny, gdyż trzeba było mieć własne rakiety i piłki, a one sporo kosztowały. Tenisa uprawiali regularnie synowie Tschölpego, córka Heidenreicha, jednego z dyrektorów browaru "Obywatelskiego", Helena Wieczorek córka naczelnika Tychów, doktor Stefan Krynicki i żona dentysty Elżbieta Kściuczyk.

(…)

Po łacinie, polsku i niemiecku

Pierwszy tyski kościół znajdował się według legendy przy ulicy Starokościelnej, gdzie teraz jest kapliczka Jana Nepomucena. Z kolei na pewno przynajmniej od końca XV wieku w centrum miejscowości stoi świątynia Marii Magdaleny.

Na początku naszego stulecia kościół został wyremontowany i przebudowany. W roku 1929 podwyższono jego wieżę. Przez 32 lata, od roku 1898 aż do swej śmierci 1 września 1930 roku, jego proboszczem był ksiądz Jan Kapica, który, charakteryzując się wielką charyzmą, posiadając olbrzymi autorytet i będąc aktywnym działaczem na rzecz polskości Śląska, wywarł wielki wpływ na przedwojenny obraz Tychów.

Zasłynął w nich między innymi jako zaprzysięgły wróg pijaństwa - działał w towarzystwach abstynenckich, wydał kilka broszur na ten temat. Sporo tyszan wyrwał nałogowi, ale wielu innych wykpiwało tę działalność. Jak pisze ks. Janusz Wycisło, autor biografii Jana Kapicy: "do ogródka przy probostwie wrzucali butelki po wódce z napisem "Likier Kapicy", "Wódka Kapicy", czy po prostu "Kapicanka". W pobliżu kościoła pod wezwaniem św. Marii Magdaleny były aż dwie karczmy (...)". Cytowany przez autora ks. dr Emil Szramek pisał w 1931 roku, że "służące karczmarzy w poniedziałek przynosiły na probostwo pełny fartuch książeczek modlitewnych, zapomnianych w karczmie przez pobożnych pijaków, co w niedzielę wprost z kościoła tam poszli i pozostali".

Antoni Lalorny, przedwojenny gospodarz z ulicy Stawowej, przytacza anegdotkę, jak to kilku mężczyzn "zrzuciło się" na butelkę wódki, po którą pobiegł jeden z nich. Wracając natknął się na księdza Kapicę. Ten, widząc alkohol, powiedział:

- Przecież obiecywałeś nie pić. Wylej przynajmniej to, co sam byś z tego wypił.
Na to mężczyzna odparł:
- Księdzu proboszczu, jo by to wyloł, ale moje jest na samym dole.
Starotyszanka Monika Pytel opowiada, jak jedna z rodzin w trakcie powrotu do Mąkołowca po urządzonym w karczmie przyjęciu z okazji chrztu, była tak pijana, że po drodze... zgubiła dopiero co ochrzczone dziecko. Nikt nie zauważył, kiedy spadło z wozu na brzeg stawu.

Według kilku moich rozmówców tajemnicą poliszynela było to, że ksiądz Kapica miał kilkoro nieślubnych dzieci:
- Dlatego nie został biskupem - mówi jeden z nich. - Ale cóż, za to wszystkie te dzieci wyrosły na mądrych ludzi, bo i sam proboszcz był przecież mądry.
Następcą Jana Kapicy został w 1931 roku ksiądz Jan Osyra, według L. Musioła oraz ks. J. Wycisły duchowny o zdecydowanie proniemieckiej orientacji. Za jego czasów wikariuszami byli w Tychach księża: Aleksy Guzy (1931-32), Feliks Sołtysiak (1932-33), Franciszek Kuboszek (1933-35), Maksymilian Kret (1935-37), Alfons Nowak (1937-1938), a następnie Karol Brzoza i Jan Kubica.
- Na wikarego mówiło się kapelonek - opowiada Anna Janic, siostra księdza Karola Goldy, zabitego w czasie wojny w oświęcimskim obozie.

Kościelnym w Marii Magdalenie był Jakub Ciwiś, mieszkający z rodziną na piętrze tak zwanej organistówki stojącej blisko świątyni do dziś. Jego rodzina była bardzo zaangażowana w pracach na rzecz parafii. Jego żona, Katarzyna Ciwiś z domu Szczepanek, która kilka lat prowadziła kuchnię dla bezrobotnych mieszczącą się w sierocińcu, stroiła też na prośbę ludzi kwiaty na groby. Zajmowała się tym również jej siostra Karolina Szczepanek, która poza tym sprzątała kościół. Syn Jakuba, Antoni Ciwiś, był z kolei ministrantem, a później został kierowcą księdza Osyry.
Organistami przed wojną byli najpierw Sieroński, a później Jan Spyra, który też mieszkał w organistówce. To dzięki niemu rozwinął się chór kościelny.
Poza nimi istniała też nieformalna funkcja porządkowego w kościele, strzegącego spokoju w czasie mszy, między innymi upominającego rozbrykane dzieci. Czynił to Klemens Kozyra. Chodził z dwumetrową laską zakończoną kulą i krzyżykiem, ubrany w liberię.
Anna Janic wspomina, że porządkowym był też Rój, który na długim kiju miał zawieszony mieszek, do którego wrzucało się ofiarę.

Kancelarię kościelną prowadziła siostra proboszcza, Tekla Osyra.
Sporo było w kościele ministrantów. Tutaj obok A. Ciwisia można wymienić na przykład Wiktora Lacha, Henryka Kornasa, Karola Matyjaszczyka i Pawła Balurę. Ministrantami byli synowie policjanta Banota, Jan i Bolesław.

Kiedy odbywał się ślub, bryczki, którymi przyjechała para młoda i towarzyszący jej goście, stały wzdłuż ulicy ks. Damrotha.
- Absolutnie nie można było podjechać do góry pod sam kościół - wspomina A. Janic. - Pamiętam, jak kiedyś akurat padał deszcz i wszyscy biegli szybko do kościoła. Ksiądz powiedział wtedy, że patrzył z okna, jak dziewczyny biegną w tych "firankach".
Śluby rzadko odbywały się z mszą, bo na takie stać było jedynie bogatszych i zacniejszych obywateli. Grał na nich opłacony przez państwa młodych organista.
Kiedy trzeba było odprawić pogrzeb, wykopaniem grobu i wykonaniem mogiły zajmował się Jakub Ciwiś, który poza pełnieniem obowiązków kościelnego był także grabarzem. Karawan można było wypożyczyć od Brunona Penkali z ulicy Książęcej, który był stolarzem.
W kościele stały dwa rzędy ławek. Za miejsce w nich trzeba było płacić.
- To był wielki zaszczyt mieć miejsce w ławce - mówi Anna Janic.
Msze odbywały się tylko przed południem. W ciągu tygodnia rozpoczynały się według mojej rozmówczyni o 6.00 lub 6.30, za to zawsze o 6.00 zaczynały się roraty. W niedziele pierwsza msza była o 6.30, druga o 8.30 (albo o 9.00), trzecia, czyli suma, o 10.00. Msze odprawiane były po łacinie, kazania wygłaszano jednak po polsku, a na mszy środkowej, przeznaczonej dla tyszan narodowości niemieckiej, w ich ojczystym języku.
To podobno nie wszystkim się podobało:

- Była kiedyś heca, gdy część ludzi żądała likwidacji nabożeństw w języku niemieckim - opowiada Józef Skocza, syn Jana Skoczy, członka Zarządu Gminy w latach 30-tych, działającego również w Radzie Parafialnej. - Miała się nawet odbyć jakaś demonstracja. Ksiądz Osyra myślał już ulec tym żądaniom, ale ojciec, sam przecież będący działaczem polskim, napisał wtedy do niego, że każdy ma prawo modlić się w takim języku, w jakim go nauczono.

(…)

Skok na kasę

Jedną z największych emocji w przedwojennych Tychach wzbudził napad na Spółdzielczą Kasę Oszczędności.
Pomysłodawcą i jednym z jej założycieli był późniejszy członek Zarządu Gminy Jan Skocza. Pochodził ze Żwakowa. Miał dwóch braci: Alojzego, technika budowlanego w tyskim magistracie i Pawła, który pracował jako cieśla na kolei. On sam był technikiem budowlanym w specjalności nawierzchnie i mosty, ale zatrudniony był na kolei w Katowicach.
Kiedy na początku lat 20-tych wraz z ekipą pracował przy budowie odcinka kolejowego w Brzeziu koło Raciborza, poznał Jadwigę Polak. Pobrali się w 1924 roku i zamieszkali u jego rodziców w Żwakowie. Tam urodził się ich syn Józef.
- Ojciec codziennie chodził pieszo ze Żwakowa do dworca kolejowego w Tychach, skąd dojeżdżał do pracy - opowiada Józef Skocza. - Sprawiało mu to sporo kłopotów, ponieważ w czasie pierwszej wojny stracił pod Verdun prawą nogę. Miał zamiast niej protezę i zawsze chodził o lasce. Dlatego rodzice najpierw przenieśli się do wynajętego od Czecha mieszkania w pobliżu stacji, gdzie mieszkali około dwóch lat, po czym przeprowadzili się do własnego domu, który zbudowali przy ul. Nowokościelnej.

Zamieszkali na parterze. Wówczas poza Józefem mieli już także córeczkę Helenę, a w 1929 roku urodził się ich syn Jan. W jednym z pokojów zamieszkał brat właściciela Alojzy Skocza, który był kawalerem. Mieszkanie na piętrze wynajęto. Najpierw zajmował je Otokar Izbicki, który prowadził sklep przy ul. Książęcej, nazywany trafiką. Po jego śmierci w roku 1937 jego żona z dwiema córkami wyprowadziła się, a mieszkanie wynajął nauczyciel Stanisław Pacha, który także zamieszkał tam z żoną i dwiema córeczkami.
- Ojciec był bardzo wrażliwy na ludzką biedę. Sam zarabiał dobrze, dlatego na przykład nie pobierał żadnych wynagrodzeń za swoją pracę w różnych organizacjach ani w Radzie Miejskiej. Kiedyś nawet, kiedy radni dostali od browaru ryby na święta, powiedział na posiedzeniu: "Ja mam i mogę sobie kupić, a wiem, że wy też macie". Dał te ryby do kuchni dla bezrobotnych - opowiada Józef Skocza.
Jan Skocza poza tym, że był radnym, działał też w miejscowym kole Ligi Morskiej i Kolonialnej, pełnił funkcję ławnika w Straży Pożarnej, należał do Związku Powstańców, udzielał się w radzie parafialnej. Ponieważ, jak opowiada jego syn, chciał ludziom pomóc, propagował ideę oszczędzania i na początku lat 30-tych zainicjował założenie Spółdzielczej Kasy Oszczędności.

Powstała na parterze budynku należącego do malarza pokojowego Jana Kuli przy ul. Damrotha. Składała się z niewielkiego pomieszczenia kasowego oraz pokoju, w którym zbierał się zarząd SKO. Jan Skocza był jego prezesem. Kasjerem i zarazem księgowym był Rozmus z Wartogłowca. Kasa miała też swój magazyn z materiałami budowlanymi i z nawozami sztucznymi dla rolników, który znajdował się na zapleczu budynku. Ponieważ ze względu na przepływający potok grunt był podmokły, magazyn stanął na rusztowaniu. Był drewniany, o ścianach około piętnaście na trzydzieści metrów, liczył sobie dwa piętra.

- W kasie ludzie mogli składać oszczędności oraz brać kredyty. Było to jedyne takie miejsce w mieście, najbliższy bank mieścił się w Katowicach, więc obrót był duży. Ludzie brali z reguły krótkoterminowe pożyczki - mówi Józef Skocza. - Członkiem kasy można było zostać, składając w niej oszczędności i wpłacając wpisowe. Gdy chcieli pieniądze pożyczyć poważni kupcy, na przykład Szczepanek, nie było z tym problemu, ale kiedy o kredyt starał się ktoś z niewielkimi dochodami, najpierw sprawdzano jego wiarygodność.

W 1936 roku sensację wzbudził napad na placówkę.
- To było latem. Ojca specjalnie ściągnięto z pracy w Katowicach - mówi J. Skocza. - Złodzieje włamali się w nocy przez tylne drzwi i sforsowali dwoje drzwi obitych blachą. W środku rozpruli kasę z pieniędzmi. Chyba nigdy ich nie złapano. Najdziwniejsze było to, że przecież musieli narobić hałasu, a mimo to nikt ich nie słyszał, chociaż dom był zamieszkały, na dodatek sąsiadował z budynkiem policji. Widać byli to zawodowcy.
Na włamaniu nikt z oszczędzających nie stracił, ponieważ SKO była ubezpieczona od takiego wypadku. Istniała do wybuchu wojny. Jan Skocza do tego czasu pozostał jej prezesem.
W czasie wojny został aresztowany przez gestapo i wysłany na roboty w okolice Gubina. Zmarł w roku 1958.

Kierownik Karol Marks

Przedwojenny zakład energetyczny w Tychach mieścił się w domu Bartników przy ul. Sienkiewicza, a jego kierownikiem był Karol Marks.
Prąd elektryczny doprowadzono do Tychów na początku lat 20-tych, a dostarczała go Elektrownia "Łaziska". W centrum korzystały z niego chyba wszystkie domy. Ówczesny zakład energetyczny, podlegający zakładowi w Mikołowie, zajmował pomieszczenie w domu Bartników przy ul. Sienkiewicza, a jego kierownikiem był Karol Marks. Inni pracownicy, na przykład kasjerzy odczytujący wskazania liczników w mieszkaniach i pobierający opłaty za zużycie prądu, przyjeżdżali specjalnie z Mikołowa.
Liczniki znajdowały się wszędzie, gdzie korzystano z energii elektrycznej. Kasjer, który przychodził raz na miesiąc, zawsze pobierał opłatę za wskazanie licznika za miniony miesiąc. Nie było książeczek za prąd.
- Płaciliśmy cztery grosze za jeden kilowat, ale mąż miał zniżkę - opowiada Monika Jaworek, żona Wojciecha Jaworka, przedwojennego tyskiego elektryka.
Wojciech Jaworek, w późniejszych latach współzałożyciel i współwłaściciel kina "Halka", wcześniej pracował na kopalni "Boże Dary" w Murckach, jednocześnie uczył się profesji elektryka w szkole zawodowej w Mikołowie, dokąd dojeżdżał ze Żwakowa. W 1937 roku zdobył papiery mistrzowskie, zdając egzamin w Izbie Rzemieślniczej w Katowicach. Wkrótce potem w wynajętym od Brzóski dwupokojowym lokalu, mieszczącym się na parterze budynku, w którym znajdowała się też restauracja, otworzył sklep i warsztat. W sklepie sprzedawał rowery, maszyny do szycia, ale głównie sprzęt elektryczny, czyli piece elektryczne, grzejniki i radia. Wtedy można je było kupić w Tychach wyłącznie u niego i w sklepie Gotfryda Niestroja przy ul. Książęcej.
Gotfryd Niestrój prowadził sklep rowerowo-mechaniczny. Poza jednośladami jego właściciel sprzedawał także radioodbiorniki. Zachowało się adresowane do katowickiego oddziału Polskich Zakładów Philips pismo ze stycznia 1936 roku, w którym kowal Antoni Niestrój, ojciec Gotfryda, pisał: "Niżej podpisany oświadczam, że dla celów sprzedaży ratalnej radioodbiorników Philipsa oraz za kredyt dostarczonych towarów na rachunek otwarty ręczę solidarnie za mojego syna Gotfryda Niestroja, właściciela składu rowerów i radjosprzętu w Tychach na kwotę do wysokości zł 2000."
Radia kosztowały kilkaset złotych - tańsze około dwustu, droższe nawet trzy razy tyle. Były to Cosmosy, Telefunkeny, Philipsy i inne.
- Pierwsze radio, które widziałem w Tychach, stało u krawca Pezdy - opowiada Augustyn Dyrda. - Handlował nimi Wojciech Jaworek. Od niego kupiliśmy w 1934 roku nasze pierwsze radio. To był "Telefunken".
Przedwojenne radio tej samej marki, jeszcze działające, stoi do dziś w pokoju Doroty Klyszcz, córki Pawła Potempy, właściciela przedwojennej rzeźni. U Moniki Jaworek z kolei do dziś wykorzystywany jest kupiony w 1939 roku piec elektryczny. Radio Cosmos zepsuło jej się dopiero jakieś dziesięć lat temu.
Gdy zepsuło się komuś przed wojną, naprawiał je właśnie jej mąż. Poza tym można było do niego przychodzić z innymi zdefektowanymi urządzeniami elektrycznymi. Jaworek dokonywał także napraw instalacji elektrycznych w domach, zakładał tak zwaną siłę. Wówczas musiał to zgłaszać Marksowi, który dokonywał odbioru takich prac.
W 1939 roku Jaworek zlikwidował sklep, zaś warsztat przeniósł do swego mieszkania. Wtedy miał już pewną konkurencję, gdyż robotami elektrycznymi zajmował się w Tychach również Widuch, który warsztatu jednak nie miał. M. Jaworek pamięta, że w czasie wojny uczniami jej męża byli między innymi Henryk Dyrda, Bronisław Kurzak, Teofil Witański, Wiktor Jaworek, Ryszard Ryś i Eugeniusz Bartas.

(…)

O dwóch takich, co założyli kino

Dwaj koledzy, Józef Golenia i Wojciech Jaworek, założyli pierwsze w Tychach stacjonarne kino. Nazywało się "Halka" i było po mikołowskiej "Adrii" drugą placówką tego typu w okolicy.
Pochodzący z Kostuchny Józef Golenia był kierowcą w browarze. Mieszkał na terenie zakładu. Wojciech Jaworek, elektryk, pochodził ze Żwakowa.
Jak mówi Brygida Borowska, córka Józefa Goleni, jej ojciec, chociaż pracował w browarze, zawsze myślał o założeniu własnego kina. Oszczędzał na to latami, sprzedał nawet pole po rodzicach, by pieniądze przeznaczyć na realizację marzenia. Wcześniej całe lata jeździł z kinem objazdowym. Wynajmował na projekcje również sale w Tychach, głównie u restauratorów oraz właścicieli barów. By znać się na tej profesji jak najlepiej, na własny koszt ukończył w Berlinie kurs operatorski.
- To była jego pasja, był zauroczony kinem - opowiada jego córka.
Wojciech Jaworek w relacji jego żony Moniki również poświęcał kinu objazdowemu większość wolnego czasu. Skonstruować miał nawet własnoręcznie projektor filmowy. By pokazywać ludziom filmy, podobnie jak J. Golenia wynajmował sale.

W pewnym momencie dwóch fascynatów postanowiło zacząć działać wspólnie. Postanowili zbudować kino stacjonarne. Kupili w tym celu działką w pobliżu Rynku. Według M. Jaworek stało się to w 1929 roku, zaś trzy lata później odbył się pierwszy seans. B. Borowska pokazuje z kolei dokument, według którego ziemia została odkupiona przez J. Golenię od księcia pszczyńskiego 27 lipca 1931 roku za 356 złotych.
- Ojciec opowiadał, że najpierw dwa lata trzeba było osuszać grunt, bo ze względu na znajdujący się niegdyś w pobliżu staw grunt był podmokły - mówi.

Kino otrzymało nazwę "Halka".

- Miało się nazywać "Helios", ale dyrekcja kinematografii w Katowicach nie pozwoliła ze względu na obco brzmiące słowo - mówi pani Jaworek. - Dlatego zdecydowano się na "Halkę". To tytuł filmu z Janem Kiepurą, będącego wersją opery Moniuszki. Mąż wyświetlał go już w czasach, gdy jeździł z kinem objazdowym.
Samo kino, z balkonem, miało 470 miejsc. Odbywały się dwa lub trzy seanse dziennie, a w niedziele także poranki dla dzieci. Repertuar był zróżnicowany, puszczano filmy polskie i obce.

W czasie wojny kino istniało nadal, ale Niemcy zmienili jego nazwę na "Lichtspielhaus". M. Jaworek opowiada, że w tym czasie filmy polskie były pokazywane wyjątkowo, najwięcej było niemieckich, ale zdarzały się też francuskie. Sala nadal najczęściej była pełna.

Po wojnie Wojciech Jaworek został 24 lutego 1945 roku aresztowany przez Rosjan i wywieziony na wschód. W czerwcu tego samego roku zmarł w Karagandzie.
Z kolei Józef Golenia, którego w czasie wojny wcielono, jak wielu Ślązaków, do Wehrmachtu, powrócił do Tychów. Jak opowiada B. Borowska, ktoś doniósł, jakoby jej ojciec podawał się w czasie okupacji za Niemca. Aresztowano go i przesiedział w więzieniu półtora roku.


(…)

Szmaterlok, Singer i inni

Chociaż tyszanie mogli wiele rzeczy kupić w sklepach, chętnie korzystali z usług domokrążców.
Jednym z najczęściej przybywających i najbardziej znanych był Żyd Singer.
- Nie wiem, czy tak się nazywał, czy też było to jego przezwisko - mówi Anna Janic. - Przychodził zawsze z tobołkiem na plecach. Trzymał w nim różne rzeczy: igły, wstążki do włosów i tym podobne przedmioty, również materiały, narzuty na łóżka. Miał długą rudą brodę. Niekiedy u nas sypiał, pamiętam, że jeszcze krótko przed wojną. Polityk był z niego niesamowity. Do mojego ojca mówił: "Panie Golda, zobaczy pan, że my się położymy i powiemy sobie "dobranoc", a rano, jak się obudzimy, przywitamy się już "gutten morgen".
- Singer handlował też kawą, herbatą i kakao w ozdobnych puszkach - opowiada jedna z mieszkanek. - Przed samą wojną chciał sprzedać maszynę do szycia, "Singerkę", którą nosił na plecach.
- Singer pochodził z Sosnowca. Był bardzo poczciwym człowiekiem - dodaje Augustyn Dyrda. - Znali go wszyscy. Sprzedawał wsypy, płótno pościelowe. Zawsze oferował dobry towar, nie nabierał ludzi i był za to szanowany.
A. Dyrda zapamiętał go jednak jako siwego mężczyznę, ze złotym zębem.
- Nie wyglądał nas Żyda - stwierdza. - Jeszcze dziś potrafiłbym go namalować.
Krótko po wybuchu wojny w Tychach zjawiła się córka Singera. Chodziła z karteczką w ręku do ludzi, którzy kupili towar na kredyt i byli jej ojcu winni pieniądze. Nie wszyscy je oddali.
Domokrążców było więcej. Między nimi taki, który jeździł nas rowerze i skupował skórki królicze. Kładł je na bagażniku za siedzeniem.
- Kiedy zdjęło się skórkę z królika, naciągało się ją na drewniane prawidło, by się wysuszyła. Skupował tylko takie - mówi A. Janic. - Wjeżdżał na rowerze na podwórko i pytał, czy jest coś dla niego. Nie jeździł wszędzie, bo wiedział, co u kogo może kupić.
Inny ostrzyli noże i nożyczki. A. Janic pamięta, że jeden z nich zawsze nosił ze sobą swój warsztat, na który składała się skrzynka na rozkładanych nóżkach. Podczas pracy wykładał na nią kamień do ostrzenia. A. Dyrda opowiada o innych, którzy wieźli wszystko na dwukołowym wózku.
- Nazywało się ich szlajfierzami, czyli szlifierzami - mówi. - Przed robotą stawiali wózek, do którego przymocowane było też koło zamachowe i pasek klinowy. Wprawiali to w ruch nogą. Obok zawsze stała biksa, czyli miednica z wodą do chłodzenia. Każdy z nich miał dzwonek. Kiedy stanął na ulicy, dzwonił nim i wołał: "Szlajfierz", wtedy ludzie przychodzili.
Niektórzy zapamiętali Trójcę, który rolwagą rozwoził lemoniadę i zeltry, czyli wodę sodową.
Byli też szmaciarze, określani często mianem "szmaterloków".
- Szmaterlok przyjeżdżał ciągniętym przez jedną szkapinę wozem. Słychać go było z daleka, bo krzyczał: "Szmaty, szmaty" - opowiada Anna Janic. - Kupował szmaty, ale też inne stare rupiecie. Ważył je na wadze "na unos", czyli sprężynowej. Dawał za to garnki, a dzieciom lizaki i inne słodycze.

- Szmaciarze mieli piszczałki, w które dmuchali, żeby dać znać o przybyciu. Jeżeli byli z rejonu pszczyńskiego wołali "szmaciorz", a jak który był "od hut", czyli z rejonów przemysłowych - z Wirka, ze Świętochłowic - to "szmaterlok" - wspomina A. Dyrda, pamiętający również chodzącego po domach i naprawiającego maszyny do szycia Hipschera [lub Hipszera], który mieszkał z rodziną u Losków przy Paprocańskiej. Wyprowadził się jeszcze przed wybuchem wojny. Co środę na targu odbywającym się na rynku można było spotkać sprzedawców różnej "drobnicy". Chodzili ze skrzynkami na piersiach, w których trzymali towar, i wołali: "Nici, sznurek, gutalin, lepy na muchy".

Gutalin to określenie pasty do butów marki "Erdal".

Dwa razy do roku przyjeżdżała do Tychów kobieta, najprawdopodobniej z Częstochowy, która zbierała zamówienia na ramy do obrazów. Na co dzień za to, a głównie w niedziele, przybywali do Tychów żebracy. A. Dyrda mówi, że w pobliżu kościoła było ich zawsze kilku, a niektórzy z nich nawet zakopywali nogi, żeby wyglądać jak kalecy.


(…)

Od autora: Historię tworzą ludzie

To nie jest książka, którą należy traktować jak dokument. Przypuszczam, że w niejednym przypadku może wręcz wprowadzić w błąd, podając niewłaściwe imię, zły adres, przekręcony fakt. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że powstawała bez wykorzystywania archiwów i dokumentów (jedynie w niektórych przypadkach opieram się przede wszystkim na opracowaniu Ludwika Musioła), lecz dzięki ludzkiej pamięci, czasem przecież zawodnej. Moimi rozmówcami byli wszakże ludzie mający obecnie prawie w każdym przypadku co najmniej 70 lat, przypominający sobie swoją młodość sprzed ponad półwiecza! Chodziło jednak właśnie o tę pamięć, o to, jak ludzie zapamiętali (o ile zapamiętali), poszczególne aspekty życia w Starych Tychach. Ich relacje często sobie przeczą, ale komu uwierzyć, jeżeli kilka osób mówi coś innego, a każda jest przekonana do swej racji? Poza tym te opowieści z reguły są fragmentaryczne i subiektywne. Najczęściej nie da się ich zweryfikować żadnymi nie budzącymi zastrzeżeń przekazami, które, jeżeli istnieją, dotyczą głównie życia publicznego i instytucjonalnego. W tej książce nie chodziło zaś o kolejne przypomnienie dziejów Tychów, lecz o mieszkających w nich ludzi różnych stanów i zawodów, bo przecież to ludzie tworzą historię.
Tym sposobem podane fakty, czy też raczej przytoczone wspomnienia, nieraz nie będą się zgadzały z treścią poważnych opracowań, takich jak na przykład "Tychy 1939-1993. Monografia miasta", powstałych w dużej mierze w oparciu o źródła pisane. Jaki jest jednak dowód na to, że te właśnie źródła są w pełni wiarygodne i zgodne z prawdą? Przecież nawet Ludwik Musioł, pisząc swoją monografię z roku 1939 w warunkach wręcz komfortowych, gdyż miał możność natychmiastowego sprawdzenia faktów i ich konsultacji, popełnił sporo błędów i nieścisłości...

Zdaję sobie sprawę z braku wielu faktów i nazwisk, a także dokładnych omówień jednych wydarzeń przy równoczesnym pominięciu lub tylko wspomnieniu innych, ale wynikło to często z obiektywnych przyczyn. Nie zawsze udało się dotrzeć do właściwych w danym temacie rozmówców, a często po prostu oni nie chcieli ze mną rozmawiać. Trzeba też zaznaczyć, że dokładniejsze omówienie tylko pojedynczych, czasem akurat nie najbardziej reprezentatywnych, przedstawicieli poszczególnych zawodów wynikło w dużej mierze z ograniczonych możliwości wydawniczych. Chcąc dotrzeć do wszystkich, którzy pamiętają Stare Tychy z autopsji lub opowieści przodków, musiałbym rozmawiać z przynajmniej kilkuset ludźmi, a i tak zawsze można by jeszcze kogoś pominąć. Mimo tych mankamentów mam nadzieję, że książka spotka się z życzliwym przyjęciem.

Pragnę niezwykle gorąco podziękować wszystkim moim rozmówcom, którzy chcieli sięgnąć do zakamarków swej pamięci i przyczynić się do powstania tej książki, będącej książką o nich samych i o mieście ich młodości. Była to pomoc bezinteresowna, często anonimowa. Szczególnie mocno dziękuję Krystynie Kośmie, a także Annie Janic, Stefanii Urbanek, Augustynowi Dyrdzie, Pawłowi Grychtolikowi i nieżyjącemu już Alfonsowi Wieczorkowi.

 
Copyright 2017. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego